Festiwale powracają! Mimo trwającej pandemii świat sztuk pięknych zaczyna funkcjonować na zasadach dobrze nam znanych i chociaż wszechobecne restrykcje nie pozwalają nam na pełną swobodę, to już sama możliwość brania udziału w wszelakiego rodzaju wydarzeniach kulturalnych napawa nas nieskrępowaną radością. Dotyczy to się zarówno samej publiczności jak i artystów, wyraźnie znudzonych grą w pustych salach koncertowych i stęsknionych za żywą reakcją audytorium.
Czas pandemii był i nadal jest sprawdzianem dla wielu twórców, którym przyszło sprostać nieznanym wcześniej dylematom. Wielu, zwłaszcza młodych wykonawców musiało nagle przewartościować swoje priorytety, co często oznaczało wycofanie się z muzycznego zawodowstwa. Na szczęście możliwość obcowania z muzyką na żywo, a więc w swojej najczystszej postaci praktykowanej od zarania dziejów, ma zbawienny wpływ na odradzanie się życia kulturalnego. Jest również nadzieją na to, że portale społecznościowe nie staną się centrum rozrywki i publiczność znowu spotka się razem, aby wziąć udział w celebracji kolejnego muzycznego wydarzenia.
Podróżowanie po zagranicznych festiwalach wciąż związane jest z dodatkowymi obostrzeniami, ale po spełnieniu kilku podstawowych wymogów sanitarnych i posiadając certyfikat szczepień, muzyczny świat w zasadzie pozostaje dla nas otworem. Co prawda sprzeczne informacje znajdujące się na stronach rządowych poszczególnych krajów, czy też samych linii lotniczych wciąż przysparzają organizatorom jak i samym artystom bólu głowy, jednak i tak jest to sytuacja nieporównywalnie lepsza od tej z roku ubiegłego.
Kiedy uzbrojeni we wszelką potrzebną dokumentację przebrniemy przez wszystkie graniczne punkty kontrolne i wylądujemy w wybranym przez nas kraju, wypada już tylko cieszyć się możliwością obcowania z nowym otoczeniem. Może nie licząc lotniska im. Nikoli Tesli w Belgradzie, które nadal opanowane jest przez taksówkowych piratów. Niespodziewający się niczego turysta może rozpocząć swoją bałkańską przygodę od otrzymania rachunku za transport z lotniska często przewyższającego wartość biletu lotniczego. Jeśli jednak przebrniemy i tę „przeszkodę”, znajdziemy się w miejscu wręcz stworzonym do prezentacji najwartościowszych przejawów kulturalnej egzystencji człowieka na planecie zwanej Ziemią.
Historia festiwalu jazzowego w Belgradzie sięga roku 1971, znanego wtedy pod nazwą Newport Jazz Festiwal. Występowali tam tacy koryfeusze jazzowego rzemiosła jak: Miles Davis, Ornette Coleman i Thelonious Monk. Tegoroczna, 37. edycja była więc 50. rocznicą tego wydarzenia i mimo, że wojna na Bałkanach przerwała tę muzyczną tradycję na piętnaście lat, to jazzowy ogień nie przestał płonąć do dziś. W tym roku w stolicy byłej Jugosławii zaprezentowało się 25 zespołów i ponad 100 muzyków z 18 krajów. Festiwal urósł do siedmiodniowej imprezy obfitującej w występy najbardziej wpływowych i wartościowych artystów współczesnej sceny jazzowej. Muzyka improwizowana jaką jest jazz nieustannie ewoluuje, a obecność na tym festiwalu po raz kolejny była doskonałą okazją do tego, aby przekonać się dokąd to wszystko zmierza.
Maja Alvanović to czołowa przedstawicielka tamtejszej sceny jazzowej, obdarzona niezwykłym zmysłem muzycznym i głęboko zakorzenioną melodyjnością. Jej koncert inaugurujący festiwal, poza aspektami artystycznymi, to przedsięwzięcie wymagające niemałego wysiłku logistycznego. Wraz z pochodzącą z Nowego Sadu pianistką na scenie pojawiło się jej stałe trio (Ervin Malina – kontrabas; Lav Kovač – perkusja), austriacki saksofonista i klarnecista Ulrich Drechsler, wokalistka Aneta George oraz dziecięcy chór. Repertuar obejmował głównie utwory z ostatniej płyty tria „Organic”, choć znalazło się tam również miejsce na piosenkę bożonarodzeniową. Występ zdominowała liryka, dojrzała ekspresja i jasna kolorystyka brzmienia. Wszystko wsparte umiejętnym pulsem sekcji rytmicznej przez co muzyczna fraza rozwijała się niezwykle płynnie.
Serbię reprezentował również mainstreamowy Drama Quartet oraz projekt Drumbooty, który zagrał fusion w najlepszym tego słowa znaczeniu. Artyści bez kompleksów sięgnęli do najlepszych wzorców, aby w ostateczności wykonać muzykę z ogromną dawką energii, technicznie nieomylną i na tyle świeżą, aby zainteresować tym również młode pokolenie słuchaczy.
Awangardowy wariant serbskiej sceny muzycznej pokazała Jasna Jovićević, u której boku wystąpili Szileszter Miklós (perkusja) oraz Ksawery Wójciński (kontrabas). Była to muzyka nie tyle intensywna i wyzwolona od wszelkich utartych struktur, co mająca jakiś nieodparty urok i co najważniejsze, przekazywała ona najprawdziwsze emocje artystów. Czyżby awangarda z kobiecą twarzą była bardziej dostępna i przyswajalna?
Wydarzeniem bez precedensu podczas tegorocznego festiwalu był „Seifert Night: The Best of Polish Jazz”, w którego ramach, dzięki wsparciu Fundacji im. Zbigniewa Seiferta, mogli zaprezentować się na trzech koncertach wybitni polscy artyści. Sięgając do historii warto zaznaczyć, że pierwszym zespołem z naszego kraju występującym w Belgradzie i zarazem pierwszym spoza byłej Jugosławii i USA był Novi Singers w 1973 roku. Od tamtego czasu przez festiwal przewinęło się wielu polskich artystów, ale nigdy nie było ich aż tak wielu i to podczas jednego wieczoru.
Energię, którą nasi muzycy zaabsorbowali podczas pobytu w stolicy Serbii oddali z zwielokrotnioną mocą na scenie. Jako pierwsze wystąpiło trio Marcina Wasilewskiego (Sławomir Kurkiewicz – kontrabas, Michał Miśkiewicz – perkusja) wraz z saksofonistą Joe Lovano prezentując program z płyty „Arctic Riff”. To co być może najbardziej zwracało uwagę, to styl gry amerykańskiego saksofonisty. Lovano operujący subtelnym i pastelowym tonem, skupiony na każdej frazie zaintonowanej przez Wasilewskiego, gotowy był do interakcji często decydującej o prawdziwym pięknie tej muzyki. Ego jednostki zastąpione zostało grą zespołową, gdzie nawet pojedynczy dźwięk każdego z artystów mógł mieć fundamentalne znaczenie.
Przebieg koncertu trębacza Piotra Damasiewicza & Into the Roots (Zbigniew Kozera – kontrabas, gimbri, harfa; Paweł Szpura – perkusja) miał zgoła odmienny charakter. Lider zawładnął sceną pokazując nie tylko zdolności instrumentalne, ale i silny charakter. Jego żywiołowe okrzyki, zawołania i jakaś żarliwa drapieżność w stosunku do muzyki idealnie wpisały się w estetykę inspirowaną folklorem podhalańskim, skandynawskim i północnej Afryki. Repertuar obejmował materiał z płyty „Watra”, aczkolwiek rozszerzony był m.in. o utwór Pinokio Zbigniewa Seiferta.
Najbliższy muzyki naszego legendarnego skrzypka był występ tria Mateusza Smoczyńskiego (Kajetan Galas – organy Hammonda; Krzysztof Dziedzic – perkusja), choćby z tego względu, że obaj artyści upodobali sobie do gry ten sam instrument. Smoczyński umiejętnie rozłożył koncertową narrację rozpoczynając od utworów w tempach umiarkowanych i maintreamowym charakterze. Kiedy jednak zagrał 26 2 Johna Coltrane’a w kontraście z Naimą, pokazał, że jest prawdziwym demonem muzykalności. Jego trio grało ze swadą i energią, czysto, precyzyjnie i z ogromnym przejęciem, które udzieliło się całej publiczności.
Inwazja polskiego jazzu w Belgradzie trwała tylko jedną noc, ale pozostawiła po sobie niezatarte wrażenie. W muzyce polskich artystów odczuć było można wielką pasję, inteligencję, dumę i wyjątkową radość z gry. Nasza emocjonalność nie jest wcale tak odległa od tej bałkańskiej, dlatego też artystyczna wrażliwość emanująca ze sceny automatycznie pochłaniana była przez widownię. Pozostaje mieć tylko nadzieje, że Fundacja im. Zbigniewa Seiferta kontynuowała będzie swoją misję, a polski jazz rozleje się po najciekawszych scenach Europy i nie tylko.
Wartym odnotowania wydarzeniem był również występ azerskiej pianistki Azizy Mustafy Zadeh. Artystka ta koncertuje obecnie bardzo niewiele, ale jak się okazało nie jest to bynajmniej spowodowane jej muzyczną dyspozycją. Imponowała ona swą wyjątkowo oryginalną techniką pianistyczną wspartą operowymi wokalizami i orientalną ornamentyką. Nie bez powodu cieszy się ona w Serbii wielką popularnością, a jej występ spotkał się z niemniejszym zainteresowaniem, niż jednej z największych gwiazd festiwalu – Brada Mehldau.
Amerykański pianista wystąpił wraz z Larry Grenadierem na kontrabasie i Jeffem Ballardem na perkusji. Repertuar oparty na kompozycjach własnych (Moe Honk, Twiggy), jazzowych standardach (Jerome Kern – All the Things You are) i interpretacjach utworów znanych postaci popkultury (Nick Drake – Riverman) mógł usatysfakcjonować zarówno tradycjonalistów jak i tych poszukujących nowości. Mehldau ujmował prostotą, bezpośredniością i autentyzmem inwencji. Mimo tylu lat na scenie artysta wciąż potrafi otwierać nowe pokłady wrażeniowości.
Najbardziej niestandardowym fortepianowym trio okazało się Rymden gdzie obok Bugge Wesseltofta na scenie stanęli Dan Berglund (kontrabas), Magnus Öström (perkusja). Zawiązując ten projekt, szwedzkim artystom nigdy nie przyświecała idea kontynuowania spuścizny legendarnego E.S.T. Rymden od początku starał operować się własnym językiem muzycznym i było to doskonale widoczne podczas ich koncertu. Motoryczna narracja oparta na wewnętrznym pulsie sekcji rytmicznej była optymalnym podkładem dla partii Wesseltofta, którego gra skupiała się nie tyle na melodyce, co kolorystyce brzmienia całości. Klawiszowe, chromatyczne pochody w dół na tle wysoko wyspecjalizowanej melorytmicznej koncepcji gry Öströma i Berglunda stają się znakiem rozpoznawczym tego bandu.
Ze Skandynawii wystąpił również jeden z najbardziej zasłużonych obecnie kontrabasistów – Arild Andersen. Obok Mariusa Neseta (saksofon), Helge Liena (fortepian) i Håkona Mjåset Johansena (perkusja) zagrali oni jeden z najbardziej urozmaiconych setów całego festiwalu. Norweską melancholię zestawili oni z furią awangardowego brzmienia. W obu koncepcjach każdy z artystów nie tylko potrafił się odnaleźć, ale jeszcze wynieść całość na zupełnie nowy poziom. Arild Andersen skończył w tym roku 76. lat, ale serce do gry ma nastolatka, a inwencję twórczą na tyle bogatą, że mógłby obdarzyć nią całe pokolenia.
Bardziej jednorodną stylistyką popisało się trio greckiego kontrabasisty Petrosa Klampanisa (Kristjan Randalu – fortepian; Bodek Janke – perkusja). Słuchając ich muzyki miało się wrażenie, że jest ona w stanie dotrzeć do słuchacza zorientowanego na wszelakie gatunki i style. Łatwe do uchwycenia melodie, wsparte były chwytliwą rytmiką nie stroniącą od ciekawych, ale nienachalnych melizmatów. Bez chwytów „pod publikę”, udało się do niej dotrzeć i przekazać samą esencję swojej muzycznej pfofesji.
Dużym kontrastem było też zestawienie koncertów dwóch trębaczy – Theo Crokera i Markusa Stockhausena. W obu przypadkach była to ekspozycja indywidualności liderów swoich grup. Pierwszy z nich prezentujący program „A Future Past”, wykazał się zdolnościami gry zarówno w stylistyce mainstramowej (Never let me go), jak i nowoczesnej zaczerpniętej ze swojej ostatniej płyty „Blk2life”. Jego talent nie budził wątpliwości, ale już popisy wokalne i nadmierne skupienie całości produkcji na własnej osobie już tak.
Zgoła odmiennym podejściem kierował się syn słynnego kompozytora Karlheinza Stockhausena – Marcus. Niemiecki trębacz występujący w formacie kwartetu potrafił odnaleźć złoty środek pomiędzy estetyką jazzową, impresjonizmem, a elektroniką. Jego autorskie kompozycje epatowały spokojem, erudycją i foniczną złożonością. Frazy przebiegały łagodnie, a na słuchacza mogły wręcz działać terapeutycznie.
Na muzycznej scenie Americany, gdzie regularnie łamane są wszelkie prawidła i zasady muzyki, już od lat prezentują się najwięksi buntownicy jazzowej sceny niezależnej. Tamtejsze koncerty potrafią nastraszyć kakofonią jak i pogrążyć się w najprostszych trójdźwiękach. Wycieczki w stronę atonalizmu i politonalizmu często kończą się powrotem do bazy tonalnej z nowym łupem. Ten rozgardiasz i chaos robią wrażenie jednak tylko w wykonaniu artystów przekonanych co do swego powołania. Wszystko to sprawia, że koncerty w Americanie zaczęły mieć swoje własne, indywidualne brzmienie ponad podziałami, które po kilkunastu latach doświadczeń możemy uniwersalnie określić jako „the sound of Americana”.
Tegoroczne koncerty tylko potwierdziły tą tendencję. Wystąpili tam: Angles 8, Ghost Horse, TGB, Edi Nulz, Thomas de Pourquery & Supersonic i chyba najbardziej radykalny z nich wszystkich Spinifex. Żaden z tych zespołów nie jest służbistą określonej techniki dźwiękowej. Eksperyment jest stałą częścią każdego aktu i zależy nie tylko od samych muzyków, co i reakcji publiczności. Artyści prześcigali się w skrajnościach i kontrastach, lubili ogłuszać (dosłownie!), aby potem spojrzeć na całość ironicznie. Obecność na koncertach w Americanie to niemal sport ekstremalny, ale kto raz tego doświadczy, ten nigdy tego nie zapomni.
Wyjątek od reguły stanowił występ węgierskiego Debussy Now!. Veronika Harcsa na wokalu z towarzyszeniem harfy (Anastasia Razvalyeaeva) oraz gitary i efektów elektronicznych (Márton Fenyvesi) wykonała klasycyzujący program z wydźwiękiem tak kantylenowym, że w otoczeniu reszty bandów grających w Americanie, ten zabrzmiał najbardziej abstrakcyjnie. Głos wokalistki był tak czarowny i powabny, że było to niczym nawoływanie anioła w pełnym grozy czasie apokalipsy.
Kulminacyjnym punktem festiwalu był koncert dyrygentki, kompozytorki i aranżerki Marii Schneider. Odbył się on dokładnie w tym samym miejscu i tego samego dnia (31 październik), kiedy to pięćdziesiąt lat temu jeden z największych artystów naszych czasów, Duke Ellington, otworzył pierwszy Newport Jazz Festiwal w Belgradzie.
Maria Schneider jest bodajże jedną z najbardziej celebrowanych i uznanych osobowości w świecie jazzu. Wraz z Subway Jazz Orchestra z Kolonii wykonała ona program „Maria’s Masterpieces” ukazujący przekrój jej twórczości. Schneider od samych początków swej działalności starała się ilustrować dźwiękiem swoje myśli, przeżycia, doświadczenia etc. To być może dlatego każda jej aranżacja jest pełna kolorów, a rysunek melodii w mistrzowski sposób przechowuje jej własną indywidualność. Usłyszeliśmy Potter’s Song, Hang Gliding, Winter Morning Walks na podstawie poematu Teda Kosera czy wreszcie jej najnowsze i zarazem najbardziej przejmujące dzieło Data Lords. Maria Schneider potrafi wynieść swoją sztukę na nowy poziom emocjonalności, przekazać poprzez muzykę najpiękniejsze obrazy, jak i niepokój swych myśli. Jej orkiestrację wychodzą daleko poza granicę szeroko pojętej muzyki jazzowej. To najprawdziwsze dziedzictwo kulturowe naszej epoki.
Muzyka jazzowa to sztuka wymagająca woli, energii, świadomości i koncentracji. To również umiejętność przezwyciężania sprzeczności losu, które towarzyszą nie tylko artystom, ale również organizatorom wszelkiego rodzaju festiwali. Aby odbył się ten w Belgradzie potrzebne były zdolności logistyczne największego kalibru, a przy okazji umiejętność improwizacji nie mniejsze niż muzyków występujących na scenie. Znamiennym faktem jest, że żaden z koncertów nie został odwołany. Wszystkim artystom udało się dotrzeć na miejsce i zaprezentować na scenie nie tylko swój talent, ale przy okazji zostawić tam swoje serce. Ze względu na restrykcje sale koncertowe mogły być wypełnione tylko w 60. procentach, przez co bilety na większość koncertów zostały wyprzedane, a sam program festiwalu jak zwykle okazał się bezkompromisowy.
Akt sprawiedliwości po raz kolejny został dokonany. Sztuki jazzowej nie stać dziś na rozrzutność i marnotrawstwo, dlatego wydarzenia takie jak Belgrade Jazz Festiwal pełnią znamienną rolę w rozwoju kultury muzycznej w ogóle. Oby na bazie tych doświadczeń wyrastały kolejne pokolenia muzyków i słuchaczy, które zadbają o to, aby ten jazzowy kapitał był w nieskończoność pomnażany.
Zdjęcia – Rita Pulavska