Kiedyś widziałem film „Być jak John Malkovich” (1999) w reżyserii Spike’a Jonzego. Niezły! Cóż, chyba pora, aby wziął się za „Jak być Coltranem”. Albo i nie… Tak czy siak, za Ravim Coltranem ciągnie się właśnie taki artystyczny spadek, do którego bezwzględnie do końca będą go porównywać. Na dobre i na złe. To spore brzemię dla „młodego” artysty, który stracił ojca, mając zaledwie dwa lata, wychowując się jedynie na twórczości niebywałego geniuszu, przy boku równie umuzykalnionej matki. To jednak ojciec jakby nieświadomie wpoił młodemu artyście poświęcenie, pasję i ekspresję. Po flircie z filmem i fotografią młody R. Coltrane zdecydował się jednak na romans z tą najbardziej wyrafinowaną nimfą sztuki – muzyką. I dobrze się stało!
Pięknie się zaczęło. Cały kwartet, pomimo rozmachu Teatru ABC, skupiony był raczej na małej przestrzeni, w gęstwinie swoich instrumentów. Grupa wydawała się być żywym organizmem, który oddychał „jednym” rytmem, jeżeli można w ogóle to w ten sposób skategoryzować. O kunszt tego elementu nie można było się bowiem martwić, bo pod tym względem i całej dynamiki tego wieczoru wypadło to wprost znakomicie, a co za tym idzie, sama muzyka nie należała do najłatwiejszych. Mnóstwo rytmicznych niuansów przechodziło przez głowę z niebywałą prędkością, nierzadko też pozostawiając u słuchacza swoistą konsternację połączoną z oniemieniem. Za perkusją zasiadł Jonathan Blake, na kontrabasie podziwialiśmy Dezrona Douglasa, a pianino dzierżył tego wieczoru Kubańczyk David Virelles.
R. Coltrane zdecydował się na romans z tą najbardziej wyrafinowaną nimfą sztuki – muzyką. |
Rozpoczęli od aranżacyjnej perełki samego R. Coltrane’a The Thirteenth Floor z liderem wprowadzającym swój temat tenorowego saksofonu na wolnym groovie, rozwijając improwizacje do olbrzymich rozmiarów; podobnie zresztą za sprawą rundy solówek, która zatoczyła szeroki krąg improwizacji hard-bebopowej historii.
Z początku przeszkadzała może mało wyraźna selektywność instrumentów, których proporcje podczas indywidualnych popisów nie były dokładnie wyważone, co było szczególnie irytujące przy popisach samego lidera formacji. Na szczęście usterka z czasem została zniwelowana.
Wprawdzie nie doczekałem się ostatniego z moich ulubionych walców lidera kwartetu z ostatniej płyty „Spirit Fiction” (2012) Who Wants Ice Cream z repertuaru Ralpha Alessiego, ale muzycy zastąpili go godnie równie frapującą, wielowymiarową kompozycyjną bestią. Ta jednak została oswojona ocieplającym atmosferę saksofonem sopranowym. Tu można by ponarzekać, bo lider proporcjonalnie dużo miejsca oddawał innym muzykom, stale usuwając się w cień kurtyn. Nie to, że mieliśmy na co narzekać, bo pozostali dawali z siebie ogrom instrumentalizacyjnego kunsztu, ale po prostu brakowało mi nieco więcej brzmienia dętych narzędzi muzyki. Toteż sporą rolę gwiazdy odebrał mu sam perkusista, który niebywałymi solówkami i afroamerykańskim feelingiem zrobił tego wieczoru furorę.
Z szału roztargnionych solówek za każdym razem wyłania się R. Coltrane i miażdży swoją muzykalną nonszalancją, przejmując tym samym pałeczkę i wiodąc pozostałych muzyków w szaleńczy tan rytmiki. |
Kolejnym utworem z repertuaru Ralpha Alessiego Cobbs Hill kwartet otworzył kolejny poziom intensywności, sprężając ogromną ilość melodyjnych informacji w jednym takcie. Rozgrzewali się łagodnym wejściem z trylami każdego z instrumentów wprowadzających rozwiązłe intro. W końcu swawolnie rozpościerany temat, który rozwinęli zostaje kontrapunktowany natarczywym i znacznie żwawszym tempem. Z szału roztargnionych solówek za każdym razem wyłania się R. Coltrane i miażdży swoją muzykalną nonszalancją, przejmując tym samym pałeczkę i wiodąc pozostałych muzyków w szaleńczy tan rytmiki. Saksofon lidera z pewnością zwiększał tu jasność i lekkość przekazu całej muzyki, mimo wszystko podkreślając jego kluczową rolę w kwartecie.
Na chwilę się rozmarzyliśmy. |
Tempo zostało drastycznie zwolnione kolejną kompozycją, tym razem z twórczości Charliego Hadena w utworze For Turiya, napisanego jako „tribute” dla matki R. Coltrane’a – Alice. Piękne melancholijne wejście pianina, które przeszło w długo oczekiwaną solówkę kontrabasu, zrywaną ciekawymi riffami i flażoletami. Dla wielbicieli tego instrumentu D. Douglas pozostawił jednak prawdziwy blask przy ostatniej, bisowej kompozycji, do której chętnie bym odesłał. Wróćmy jednak do tematu. For Turiya zaprezentowała się jako utwór stonowany, w ciekawy sposób zahaczający o bluesową tradycjonalizację muzycznych korzeni. Na chwilę się więc rozmarzyliśmy, ale następne kompozycje to już dynamiczne monstra.
Kolejny tytuł utworu niestety umknął mojej uwadze, a szkoda, bo ten przebił się do mojej muzycznej świadomości z największym przekonaniem. Z dźwiękowego ostrzału wibracji powoli wchodziliśmy w melodyjne frazowanie. Niepewny nastrój konsekwentnie zradzał pewne miarowe tempo oraz rytmiczne powtarzające się kawalkady perkusji czy też progresje melodycznych pasaży i genialne harmoniczne kontrasty, które przewlekane zostały agresywnymi przejściami muzyków. Co to był za utwór! W przenośni i dosłownie… – można rzec.
Dla R. Coltrane’a dopiero po kilkunastu latach spełniło się jego największe marzenie i zaszczyt wejścia w szranki wytwórni Blue Note, gdzie nagrywały wszystkie jazzowe tuzy. |
Bis, z racji że koncert niebywale szybko minął, mnie zaskoczył. Zespół uraczył nas w tym momencie twórczością ojca bebopu Charliego Parkera i kompozycją Segment. Zakończyli więc powrotem do korzeni lat 40. Z czym to się wiązało? Szybkie tempo, wręcz figlarne melodie podkręcone filigranowym brzmieniem saksofonu sopranino, znacznie lepiej wyartykułowane solo kontrabasu, o którym wspominałem wcześniej, a wreszcie szybki dialog lidera z J. Blakiem, który ostatecznie przejmuje „głos” i wieńczy końcówkę kompozycji dosadnym i jednym z najlepszych wykonów solowych perkusisty na tym koncercie.
Sporą rolę gwiazdy odebrał R. Coltrane’owi J. Blake, który niebywałymi solówkami i afroamerykańskim feelingiem zrobił tego wieczoru furorę. |
Świetny gig, który może jedynie za szybko minął. To jednak mogło być tylko złudzenie, ponieważ gęstwina tych muzycznych brzmień wydawać się mogła skondensowana do granic możliwości, a same aranżacje paradoksalnie zostały zbytnio rozpasane na przestrzeni czasu, ale nie marudźmy! Dla R. Coltrane’a dopiero po kilkunastu latach spełniło się jego największe marzenie i zaszczyt wejścia w szranki wytwórni Blue Note, gdzie nagrywały wszystkie jazzowe tuzy. Najnowszy album z pewnością więc tchnął w tego muzyka drugie życie, o czym mieliśmy szansę przekonać się na kolejnym wielkim wydarzeniu w Katanii, opiewającym w najpopularniejsze standardy. Sygnując ten kontrakt, rzeczywiście wydaje się, że dla R. Coltrane’a ten rozdział dopiero otwiera jego prawdziwą przygodę z jazzem, coraz bardziej zacierając artystycznym kurzem twórczość jego ojca. Chociaż czerpiący pełnymi garściami z tradycji, to w rzeczywistości wydaje się być zupełnie innym gatunkiem muzyka.