Gdyby ktoś powiedział, że Nigel Kennedy po wydaniu w 1989 roku swego koronnego dzieła Vivaldi: The Four Seasons, jednej z najlepiej sprzedających się płyt w historii nagrań muzyki klasycznej, niemal 25 lat później z tym samym repertuarem będzie wypełniał największe sale koncertowe Europy, to chyba niewielu dałoby mu wiarę. Nigel Kennedy od zawsze budził w swej ojczyźnie wiele kontrowersji. Uwielbiany przez całe rzesze fanów, ale również często krytykowany. Brytyjczyk otwarcie mówi publicznie o swoich poglądach politycznych, drażni krytyków swym ulicznym akcentem (mockney) i oczywiście swym ubiorem. Wszystko to jakże niewskazane w pełnym przepychu i obfitości świecie muzyki klasycznej. Wszechobecnym „ach!” i „och!”. Wbrew ustalonym konwenansom Kennedy pozbawia muzykę klasyczną patosu i tak zwanej „pompy”, sprowadza jej rangę do muzyki dla zwykłego śmiertelnika. Efekt? W Wielkiej Brytanii średnia wieku na koncertach muzyki tzw. poważnej to mniej więcej 65 lat. Po 10 latach regularnego uczęszczania do Usher Hall w Edynburgu po raz pierwszy zobaczyłem tylu młodych ludzi i co jeszcze milsze…, tylu Polaków.
Podczas koncertu angielskiemu artyście towarzyszyła międzynarodowa Orchestra of Life, która swoją siedzibę ma w Krakowie. Tam też zamieszkał sam Nigel Kennedy, ożenił się, zaczął kibicować Cracovii Kraków i co najważniejsze – rozpoczął wszelkie możliwe kolaboracje z polskimi muzykami. W Orchestra of Life nie brakuje więc naszych rodaków. Na koncercie wystąpili m. in.: Alicja Śmietana (skrzypce), Adam Czerwiński (perkusja), czy Tomasz Kupiec (kontrabas).
Pierwsze co uderza słuchacza podczas koncertu, to niewątpliwe wrażenie, że odkąd 10-letniego Nigela okrzyknięto cudownym dzieckiem, jego stosunek do muzyki zasadniczo chyba nie uległ zmianie. Euforia, niepohamowana radość z gry, wrodzona muzykalność, żarty z widownią, poruszanie się po scenie i te niekończące się „żółwiki” i uściski z członkami orkiestry niewątpliwie świadczą o naturalności i geniuszu tego artysty. Scena to jego żywioł, gdzie na jaw wychodzi cała prawda i oryginalność, niesłychane wykończenie, piękność i prawdziwa wielkość.
W pierwszej części koncertu usłyszeliśmy kompozycje Nigela Kennedy’ego, wśród których znalazł się cykl utworów Dedications. Jeden z nich poświęcony był nieodżałowanemu Jarosławowi Śmietanie. Piękny upominek dla jednego z naszych najwybitniejszych gitarzystów i niewątpliwy zaszczyt dla córki gitarzysty i skrzypaczki orkiestry – Alicji.
Cztery pory roku Vivaldiego to jeden z najbardziej rozpoznawalnych utworów wszechczasów, który Kennedy gra tak, jakby był jego własnym, nie tylko jako kompozycję, ale wręcz jako natchnienie. Dzieło to wyniosło go na szczyty popularności i zapewniło artystyczną nieśmiertelność. Brytyjczyk nie poprzestając na zdobytych poprzednio laurach jeszcze bardziej ożywił opus vitae włoskiego mistrza. Zamiast barokowego dostojeństwa Kennedy zaserwował zdumiałej publiczności rockowe szaleństwo. Wszystko wyostrzone jak po tabletce ekstazy! Aranżacje perfekcyjnie zespolone ze skończonością techniki skrzypcowej, tak wszechwładnej, że wszystkie trudności instrumentu wydają się dla smyczka tylko igraszką. Oktawy, tryle, pasaże, wszystko jest jasne, lekkie lub ciężkie w miarę potrzeby, wyraźne. I te nieustanne interludia, które niejako wydobywają koncert Vivaldiego z barokowych wizji zaświatów i przenoszą go na nowy grunt, podatny na klasyczne piękno, ale nie obojętny na teraźniejsze trendy. Jednym z tych interludiów była Moja Ballada Krzysztofa Komedy, jeszcze jeden polski akcent.
Po owacjach na stojąco artyści nawet nie musieli schodzić ze sceny, aby zacząć grać na bis. Usłyszeliśmy: Swing 49 Django Reinhardta, Czardasz Vittorio Montiego, So What Milesa Davisa i tradycyjną melodię irlandzką Danny Boy. W tej części Nigel Kennedy pokazał się ze strony jazzmana i wyśmienitego improwizatora. Po ponad trzech godzinach angielski skrzypek oraz jak to określił jego small band due to the British economy zakończył ten piękny muzyczny spektakl, który nie tylko zjednał pokolenia, ale i ich muzyczne gusta.