Lublin, największe miasto w regionie, stolica województwa. Jeden z ośrodków kulturalnych. A jednak część „ogólnopolskich” tras obijających się o tak zwane „duże miasta” go omija. Szczęśliwie nie tym razem. Lublin został wybrany jako miasto otwierające trasę, na którą KnockOut Productions złożyło niespodziewane trio. Sunnata, grająca jak sami o sobie piszą, „ritual heavy music” ze swoimi brudnymi, mantrycznymi riffami. Djentowa, agresywna Materia. I postrockowcy z Tides From Nebula. Skład przedziwny, a jak sprawdza się w boju? Przed wejściem na scenę Sunnaty z głośników dobiegała nas budująca klimat, jakby mantryczna, muzyka, wprowadzająca w nastrój pierwszego występu. Muzycy z Warszawy zaprezentowali około pół godzinny set. Technicznie kompozycje wydają się dość proste. Dynamiczne riffy przeplatają się zgrabnie z ciężkimi partiami, skłaniającymi się wręcz ku doom-metalowym inspiracjom. Wokale, zarówno czyste jak i oparte o scream wsparte są efektami. I tutaj mój zarzut, podejrzewam do nagłośnienia. Sunnata swój klimat w utworach, poza aranżacjami, opiera na murze efektów (reverby, delaye, chorusy itp). Graffiti jest chyba największym lokalem koncertowym w mieście (mówię tu o klubach, nie o miejscach typu hala, stadion itp), ale w porównaniu z mile wspominanym przeze mnie Eskulapem w Poznaniu, stosunkowo niedużym. Zdaję sobie sprawę, że specyfika muzyki tego wieczoru wymaga głośnego grania. Jednak w przypadku pierwszego występu, ta ściana efektów powodowała, że bardzo dużo smaczków i detali było zalewanych „błotem”. I nie, nie zależało to od miejsca, w którym stałem.
O ile muzyka Sunnaty sama w sobie prezentuje się bardzo ciekawie, właśnie ze względu na ten miks ciężaru i energii z, w moim odczuciu, hinduskim i momentami mantrycznym klimatem, o tyle niestety na tym konkretnym koncercie coś nie pozwoliło osiągnąć oczekiwanego efektu. Warto jednak wspomnieć, że zespół w styczniu wchodzi do studia, sądząc po jednym z wykonanych kawałków może się spodziewać czegoś naprawdę interesującego.
Po krótkiej, wyliczonej co do minuty przerwie na scenę weszła Materia. Tak zwany „zespół z talent show”. W krótkich słowach – strzał prosto w pysk. Od samego początku kwartet ze Szczecinka zasadził kopa bez kompleksów. Ten występ pokazał też, że można sprawić, aby wszystko było słychać. Nagłośnienie zarówno przy konsoli jak i pod sceną pozwalało wychwycić wszystkie zagrywki, solówki, pincze i ten słynny, jakże charakterystyczny „klekot” djentowych partii. Ja osobiście porównuję chłopaków z Meshuggah napędzanych bigosem i hamburgerami. Słychać inspiracje królami djentu, ale nie jest to wyłącznie zimne, wykalkulowane metrum 31/36, ponieważ dokładają do tego mnóstwo melodyjnych i prostych, ale chwytających partii. Poziom, jaki sobą prezentują, jest absolutnie z najwyższej półki. Bardzo konkretne granie, jak wcześniej wspomniałem, bez żadnych kompleksów. Widać też, jak dobrze czują się ze swoją muzyką. Sami doskonale bawili się, grając, co z resztą kilka razy zaznaczali, rozmawiając z publiką. Stwierdzili, że jeśli trasa będzie się dalej tak układać, to nie mogą się doczekać. Najlepiej podsumować można tę część wczorajszego wieczoru słowami Tadka Piesiaka: Powiem wam, że zajebiście siadło. Zgadzam się w zupełności. Po zejściu ze sceny fani chcieli bisu. Zespół zaczął nieśmiało wychodzić, ale niestety ograniczenia czasowe okazały się bezlitosne i musieli zacząć po sobie sprzątać.
Jednak koncert Materii to też moment, w którym zastanawiałem się nad celowością takiego a nie innego zestawu kapel. Pod sceną pogowały 3-4 osoby (w tym ja), podczas gdy potencjał mógłby rozszaleć cały lokal. Ale zdaję sobie sprawę i rozumiem, że wiele osób przyszło zwłaszcza na gwiazdę wieczoru, czyli Tides From Nebula. Przygotowania trwały chwilę, jednak poszły sprawnie. Ekipa odsłoniła elementy oświetlenia, perkusję, banner Tides From Nebula. Światła zgasły i zespół zaczął wychodzić na scenę. Zazwyczaj postrock kojarzy się z muzyką do bujania, popijania kakao i jazdy samochodem przy zachodzie słońca. Muzyków wyobrażamy sobie jako statycznych i skupionych profesjonalistów, którzy grzecznie grają swój koncert. Z tym skojarzeniem zgadza się jedno. Profesjonaliści. Kwartet z Warszawy pokazał jak wygląda postrock na żywo. Jest pełen energii i czadu. Muzycy każdy ułamek energii w swoich utworach przekładają na zachowanie na scenie, razem z nastrojem tańczą, skaczą, gibają się i wczuwają w swoją muzykę. Profesjonalnie też potrafią zwrócić uwagę garstce zbyt mocno szalejących pod sceną. Podejrzewam, że gdyby wytworzyła się typowa „bezpieczna strefa”, to nikomu by nie przeszkadzało, jednak w tym przypadku kilku pogowiczów mieszało się z ludźmi i wyraźnie przeszkadzało w odbiorze koncertu osobom, które zwyczajnie chciały posłuchać. Muzycy nie potrzebowali słów, wystarczyło, że po skończeniu utworu gestem pokazali „trochę spokojniej”. Zadziałało na szczęście.
Tutaj znowu mogę przyczepić się do nagłośnienia. Jak wspominałem wcześniej, Graffiti nie jest wielkim lokalem, a co za tym idzie, duże natężenie dźwięku nie działa tak, jak by się chciało. Muzyka Tidesów w dużym stopniu opiera się na smaczkach, zagrywkach i budowaniu nastroju. Niestety na koncercie głośność czasem przeszkadzała w odbiorze, chwilami wszystko zbiegało w silny trzask. Najlepszą opcją było chyba obserwowanie koncertu na monitorach, w części barowej. Poza tym jednak wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Adam Waleszyński opowiedział parę słów na temat tego dlaczego tak lubią tu przyjeżdżać. Nie tylko dlatego, że jego żona pochodzi z Lublina i ma tu nową rodzinę. Przede wszystkim najbardziej cieszą ich ludzie, którzy od 10 lat przychodzą na ich koncerty, niektórzy podobno na każdy jeden i dają im energię i motywację do działania.
Podczas granego na bis niekwestionowanego przeboju, Tragedy of Joseph Merrick, Adam zszedł ze sceny i zagrał parę taktów wśród publiczności. Po skończeniu utworu powiesił gitarę na swojej (jak mniemam) teściowej, co wzbudziło powszechną radość. Muzyczne przeżycia i podróże serwowane przed Tides From Nebula są na bardzo wysokim poziomie i warto wybrać się żeby zobaczyć i posłuchać ich na żywo, oddać się tej płynącej energii i kosmosowi brzmieniowemu. W momencie, kiedy to piszę, trasa dopiero się rozkręca. Jeśli jesteście gdzieś w okolicy koncertu tria Sunnata, Materia i Tides From Nebula, ale wahaliście się, czy to ze sobą dobrze siedzi i jak to działa na żywo, nie zastanawiajcie się dłużej. Idźcie koniecznie. Przeżyjcie muzyczną podróż przez Indie, twardą energetyczną przejażdżkę offroadem, a na koniec odlećcie w kosmos.