Troszkę mi się już ten cały retro rock przejadł w ostatnich latach, bo niektórze myślą, że fala sama ich poniesie, a tu przecież trzeba mieć jakiś talent, trochę balansować na tej fali, pobujać bioderkami, czasem zrobić jakąś niespodziewaną sztuczkę. Cieszę się, że jednak dałem szansę Niemcom z Blackberries. Jeszcze tak wychillowany przy takiej muzyce się nie czułem, a zasługa w tym krystalicznego, ciepłego brzmienia, które stawia raczej na delikatną psychodelę, aniżeli hard rock. Niejedna osoba w klawiszowych partiach utworu tytułowego i głosie Juliana Müllera usłyszy echa Tame Impala i to dość dobry trop, choć Niemcy jednak wolą gitary od syntezatorów. Nie ma też mowy o wykalkulowanym podrabianiu kolegów z Australii. Blackberries robią swoje, a i czasem na tej retro fali wywiną przyjemną sztuczkę i zawitają np. do orientu (dyptyk Sphinx). Bioderka też pozostają ciągle w ruchu, bo sekcja rytmiczna często wpada w magiczny trans, a gitara uwodzi delikatnym tonem. Muzyka na „Disturbia” skierowana jest do słuchacza, który chce ucieć od hałasu dnia codziennego, hałasu wzmacniaczy czy po prostu tego w głowie i odpłynąć w kraine luzu.