★★★★★★★☆☆☆ |
1. The Bells 2. The Kitchen Table 3. Unicorn 4. Trace of Human 5. To the Heart of the Bell 6. Wars 7. Paradise Days 8. The End of All
SKŁAD: Marzena Wrona – śpiew, elektronika; Marek Kaczerzewski – gitara; Piotr Abraham – perkusja
PRODUKCJA: Michał Miegoń – Studio nr 4
WYDANIE: 2015 – Lynx Music
Caren Coltrane Crusade tworzą znani wcześniej z trójmiejskich zespołów członkowie Miss Hapen oraz It’s All Your Faule. Założona niedawno grupowa konstelacja planuje muzyczną krucjatę. Czy albumem „The Bell” stworzą swój kalifat oddanych fanów? Niech nie zmyli was bezpośrednia konotacja jednego z członów nazwy „Coltrane” kierująca nas w skojarzenia z jazzem. Nie mają oni z tym nic wspólnego. Z pewnością więcej tu naciągnięć w kierunku trip-hopu i skandynawskich brzmień, z czego oczywistym ze względu na wokale będzie islandzki Björk. Z agresją też raczej ta muzyka nie ma nic wspólnego, jak by „krucjata” tego przewidywała. Caren Coltrane mogłoby kierować również w stronę inspiracji jednej z kompozycji Sonic Youth – Karen Koltrane, ale i tu jak na lekarstwo jest tego klimatu znanego noise’u, którego muzyka owej formacji jest zupełnym przeciwieństwem. Nie szata zdobi więc album…
Płytę „The Bell” ogarnia eteryczny wymiar instrumentalizacji, często zagłębiająca się w mroczne rejony brzmień. Charakter podkreślają zresztą sumiennie przemyślane teksty, z czego jedyny w The Kitchen Table, powstał o inspirację wiersza Edgara Allana Poe. Kompozycje są ogarnięte mrokiem, ale nie czuć w nich lęku, ale rozmach przedsięwzięcia. Monumentalne bębnienie i eklektyczne dzwony dogłębnie prezentują stan niepewności i strachu, swoistej pustki. Często wykorzystywane wspomniane dzwony i dzwonki mimo pozytywnego wydźwięku paradoksalnie wnoszą w album uczucie ciekawej emocjonalnej próżni. Dynamika wszystkich kompozycji prezentuje sobą wprawdzie minimalistyczne podejście, ale w tym samym czasie odczuwamy ten wszechogarniający przestrzeń anturażu elektroniki i dzikich wręcz zaśpiewów wokalistki (To The Heart of the Bell).
To one pełnią tu właśnie najbardziej reprezentatywną rolę. Ogarnięte są niesamowitą czułością. Marzena Wrona tworzy swoim głosem istny środek emocjonalnego przekazu, które zdumiewają swoją rytualnością. Nie stroni też od partii a’capella (Paradise Days), które porywają raczej swoją ekstatycznością ekspresji, aniżeli konstrukcją melodyki. Niestety, forma ta niekiedy przerasta swoją treść niosąc twory być może zbytnio pretensjonalne, chociaż z drugiej strony jest to muzyka bardzo szczera i niewypełniona błazenadą brzmieniowego komfortu. Ciekawym ruchem z pewnością było zdublowanie owych wokali, które dodatkowo wprowadzają jeszcze bardziej psychodeliczną atmosferę.
Tak bardzo ekstrawertyczne podejście do wokalnego impresjonizmu niesie w sobie istotne znamię paradoksu. Wokal przerodził się tu w konkretny środek melodyczno-rytmicznego przekazu. Wyrywny i mocno impulsywny charakter nie ma za zadanie przekazania zaledwie treści, ale jakże bardzo ważne w tym wszystkim wspomniane emocje. Wielu współczesnych wokalistów o tym zapomina. Oczywiście na taką konwencję nie mogą porwać się wszyscy, ale w przypadku tego projektu rachityczne i pospolite krojenie linii melodycznych stworzyłoby projekt miałki w swoim odbiorze. Właściwie bez większego wyrazu. Tak się jednak na szczęście nie dzieje.
Trzyosobowa formacja swoją muzyką przedstawia muzykę niemalże obłąkaną. Skrupulatnie wypełnioną czeluścią ciężkich harmonii często kreujących industrialne pokłosie brzmienia. Czasem tylko delikatnie odrywają się od konwencji zbliżając do granicy rocka, chociaż nie jest to w zasadzie oczywiste (Wars). Muzykę Caren Coltrane Crusede wypełnioną magiczną dozą wyobraźni tworzą wielowątkowe kompozycje, przy których strukturach nie sposób nie być zaskoczonym. Muszę jednak przyznać, że pomimo znacznych walorów wydawnictwa z żadnym z utworów nie poczułem głębszej więzi, bądź też utożsamienia z którymkolwiek z prezentowanych kompozycji. Być może intymność tego krążka przytłoczyła ów odbiór? Takie jednak pytania retoryczne tylko potwierdzają tajemnicę całego albumu, którego ciężkie brzemię ciąży przez cały czas jego przesłuchiwania.
Większość kompozycyjnych konstrukcji opiera się raczej na hipnotycznym wymiarze przekazu podpartego bogatym ambientowym tłem, niemalże mizdrzącym się z uparcie transcendentalnym klimatem. Album więc bardzo głęboki w swoim wydaniu. Przestrzeń jest tu dobitnie wyartykułowana, a jej priorytet niesie sobą oniryczne doznania otoczone gęstą syntetyczną elektroniką w której paradoksalnie odkryć można morze organiczności. To dziś naprawdę niespotykane zjawisko.