Najbardziej zdumiewający jest w tym projekcie fakt, że po takim konglomeracie muzycznych osobistości trudno spodziewać się było materiału spójnego, zwłaszcza że do poszczególnych struktur kompozycji muzycy poszli dość nielinearną drogą. Kontrast gatunkowy jaki prezentują w swoich formacjach macierzystych może nie jest ogromny, ale temperament samych muzyków z pewnością. Szczerze to nie spodziewałem się po tym projekcie wiele. Wydawnictwa z pod znaku „super zgrupowań” przyjmuję bez większych oczekiwań, bo zawód jest w innym przypadku bardzo bolesny. Język żyrafiej orkiestry (!) w postaci osobistości, którzy maczają palce w projektach jak: Mastadon, Alice In Chains, Dillinger Escape Plan, The Mars Volta oraz Dethklok okazał się być jednak inny. Przyznacie, że w wielu takich projektach zawsze prędzej czy później wychodzi naprzeciw jeden lider, który pretenduje do miana indywidualnych inspiracji i często wychodzi z tego album solowy zamiast fuzji muzycznych doświadczeń. W tej supergrupie nie jest słyszalne, aby któryś z artystów narzucał innym swój styl i swoje podejście do aranżacji. Ponadto, żaden z muzyków nie jest spychany do dekorowania projektu swoim nazwiskiem, dlatego nie będę też po kolei wymieniał co każdy z nich potrafi, bo każdy szanujący się audiofil wie z kim mamy do czynienia. Żyrafa jest bardziej demokratyczna i pomimo żarliwych inspiracji własną twórczością orkiestra – jakże by inaczej – stara się swojemu projektowi nadać jednolitość. Muzyczna homogamia nie idzie jednak w parze z prostotą aranżacji i jej szablonowością, która starano się jak najbardziej zmaksymalizować różnorodnością dynamiki projektu. Materiał jest nie tyle trudny i nie tyle skomplikowany, co absorbujący słuchacza kreatywnością motywów. Ten projekt to faktycznie supergrupa, która znalazła swoje panaceum na umiejętne rozbicie swojej twórczości i posklejanie w jedną, naprawdę inspirującą całość. Utwory przejmują swoją riffową niespokojnością i ponurą przebojowością zerkającą w pompatyczne labirynty progresywnych akordów, aleje jadowitego punku i szydercze zaułki metalu. Ta płyta bezwstydnie równoważy swobodę wirtuozerii i ekspansywnego brzmienie, które równocześnie bawi swoim przebojowym ekspresjonizmem. W takim na przykład Blood Moon spotykają się przecież funk, disco, jazz i kawał prog rocka. Cóż, „Broken Lines” to chyba jedna z większych niespodzianek tego roku. Potwierdza się też reguła, że lepiej się mile zaskoczyć niż nie mile rozczarować.