Gojira powraca ze swoim kolejnym albumem. „Magma” z pewnością była dla nich wyzwaniem, bo mimo że „L’Enfant Savuage” (2012) nie był albumem złym to z pewnością odczuwało się pewny twórczy zastój, nawet mimo efektywnych melodyczno-rytmicznych kompromisów i wszelkich twórczych zmian. Gojira nigdy nie miała problemu z oryginalnością. Mimo że formuła zaczęła się powoli wyczerpywać, zespół z łatwością podjął wyzwanie zrewolucjonizowania, czy też wyewoluowania swojej twórczości. Tym razem aranżacje podjęte zostały w bardziej statycznym tonie. Swawolnie wyswobadzając z siebie potęgę brzmienia w stonowanych pochodach gitar, ortodoksyjnych riffach i magnetycznych akcentach perkusji na tle przestrzenie rozwijanych wokali. Właściwie tylko dwie kompozycje, które wybrali na single, tj. Silvera i Stranded uderzają ciężkim arsenałem brzmienia. Pozostałe kompozycje kontemplują gdzieś na granicy „prymitywnie” rozwijanych motywów eksperymentalnej atonalności i minimalizmu. Nie brałbym tego jednak za pejoratywne określenie, bowiem w przypadku francuskiego zespołu magia ich sztuki płynie właśnie z prostoty instrumentarium oraz etnicznej emocjonalności, która za każdym razem potwierdza mistyczny wymiar ich twórczości poprzedzonej intymnym liryzmem. Z pewnością nowy album posiada lżejszy charakter, a na jego emocjonalnego wymiaru miała śmierć matki muzyków. Utwory są więc mocno atmosferyczne, rozgrywane na modłę rytualnych wywodów kojarzących się szamańskimi konwenansami. Gdzieniegdzie rozrywane skrzeczącymi flażoletami, czy też podbite wzniosłymi chórami oraz innymi patentami sygnującymi markę Gojira, Nadal weryfikuje ich polirytmiczny groove (Low Lands), plemienne zwody (Liberation, Pray), melodyczna wylewność (Magma), czy też wszech ogarniający mechaniczny hipnotyzm, który nawet pomimo zdradliwej syntetyki nie burzy całego wymiaru ich dynamicznej i płynnej konwencji, niszcząc tym samym stereotyp ordynarności metalu.