★★★★★★★★✭☆ |
1. Running 2. Nilha 3. Dirty 4. Between Us 5. Departure 6. The Riddle 7. Fool’s Gold 8. Here To Stay 9. Epiphany 10. Rhododendron Rites
SKŁAD: Jacob Karzlon – fortepian, syntezator; Hans Andersson – kontrabas; Jonas Holgersson – perkusja
PRODUKCJA: Jacob Karzlon, Lars Nilsson & Siggi Loch (Nilento Studio)
WYDANIE: 18 września 2012 – ACT Music
W swojej wieloletniej karierze szwedzki artysta Jacob Karlzon wydał już kilkanaście albumów nielicząc tych, które sygnował gościnnie swoim nazwiskiem. Współpraca jako trio zapieczętowana została dobrze przyjętym debiutem z 2011 roku „The Big Picture”. Następca wytoczył się na powierzchnię muzycznego światka z sugestią, że „More” będzie odpowiednikiem heavy rockowego brzmienia Rammstein. Inspiracja krótko mówiąc niezwykle odważna w jazzowej krainie. Oczywiście po wielokrotnym przesłuchaniu albumu oświadczyć mogę, że z marką niemieckiej machiny ciężkiego brzmienia nie ma to zbytnio wiele wspólnego. Ba, nawet kukurydziany cover Korn (!), czyli Here To Stay utrzymuje mało pierwotnego brzmienia oryginału przekornie opisując parytety melodycznej delikatności i brzmieniowej mocarności. Ale po kolei…
Album jest niesamowicie wielowarstwowy. Konsolidując sztywność instrumentalizacji potrafi sprowadzić dźwięki do intrygująco chwytliwych motywów w zakresie całej estetyki. Uogólnia poszczególne style i spłyca je do cząstek, które budują nowy muzyczny organizm. Szerokie spektrum jazzu nigdy nie miało muzyków ograniczać. Niektórzy jednak zapominają, że poza tym stylem są również inne kontynenty, które z chęcią podejmują multigatunkowy dialog. Urzekająca muzykalność i poczucie humoru. Tego w muzyce zbyt wiele dziś nie zaznajemy. Karlzona nazwałbym więc przemytnikiem muzycznej kreatywności zachowanej w zuchwałej formie improwizacji. To obecnie jeden najlepszych pianistów w Europie. Obłędna osobowość opętana w blasku muzycznej witalności. Nie istnieją dla niego bariery. Lubi taplać się w dwóch światach otwartości i energii jazzu i jego klasycznej formuły, ale i chwytliwości… popu. Album ten jest oparty na ekstremach. Mocno zaskakująca płyta, która czerpie swoją moc z brawurowej formuły aranżacji. Bezwstydnie szalone brzmienia, które wyrywają się z niemalże wszystkich jazzowych schematów, które dzielą swój los z grubiaństwem rocka. Album przewiduje niesamowite igranie konwencją i językiem stylu, którego rubaszna erudycja melodyki i rytmu zmusi do wtajemniczenia się w to wydawnictwo każdego.
Kompozycje są zazwyczaj gęsto zaaranżowane, a rozrzedzają je stylistyczne odskocznie gatunków, które z jazzowymi wariacjami mają mało wspólnego. Dużą rolę pełni tu dynamika, toteż na uwagę zasługuje samaj sekcja rytmiczna z doskonałym wyczuciem rytmu jak to w uptempowym Running, czy Dirty. Album mieni się mnogością brzmienia w duchu tria Esbjörna Svenssona. Elektroniczne elementy przemiennie ustępują akustycznemu i lżejszemu instrumentarium, które konfrontują rockowe uderzenia, niekoniecznie jednak niepokorne w swojej aranżacji (Between Us). Wiele momentów koi fortepian samego Karlzona, która na tle igrających mięsistych brzmień oddaje lekkość i liryczność muzyki (Fool’s Gold).
Wprowadza nas do swojego świata motorycznie, w delikatnie „piórkowatym” motywie à la Pat Metheny. Wspaniałe intro, które skrupulatnie rozwija zgrabna interpretacja linii melodycznej fortepianu. Ta, wraz z rozmachem kompozycyjnej projekcji rozpościera cały wachlaż dynamicznego zmasowania melodii, która znajduje swoje ujście przy mocno klarownej akumulacji głównego tematu. Nilha to już bardziej oniryczna kompozycja rozmydlająca nasze gusta miękką barwą klawiszy, rozwijającej charakter brzmienia do monumentalnego zwarcia fusionowej idei twóczości Chicka Corea.
Jeśli nie wiedzieliśmy o upodobaniach Karlzona do metalu z lat dziecięcych, przekonamy się o tym słuchając kolejnego utworu Dirty. Energia transpozycji metalowego brzmienia na pianino jest odważna sama w sobie. Nie wiem jak mogło się to udać, ale wyszło to naprawdę porywająco. Przypomniała mi się w pewnym momencie chwila kiedy słuchając „Imaginery Days” (1997) wspomnianego Metheny’ego usłyszałem po raz pierwszy The Roots of Coincidence, po czym dziesięciokrotnie sprawdzałem, czy aby na pewno jest to ta sama płyta. Sytuacja powtórzyła się z Dirty, który uzurpuje do siebie miano kompozycji zaaranżowanej w brudzie muzycznej ekspresji, oprószonej kontrastami jazzu, elektroniki oraz syntetyki industrialnego rocka. Wszystko rozpędza świetny groove, który stara się poskromić delikatne i spontaniczne dźwięki fortepianu rozwijającego majestatyczne crescendo całej konstrukcji utworu. W miarę z rozwojem sytuacji rytmiczne demagogie przypomniały mi również o świetnym trio Viyaya Ivera i kompozycji Little Pocket Size Demons. Szaleńcza melodyka przypomniała mi zaś dokonania obecnie rosnącej w siłę formacji The Bad Plus.
Between Us dla równowagi wprowadza eteryczność i nostalgię syntezatorowych klawiszy. Zdecydowanie postawiono tu na minimalizm, który zburzony zostaje nakładanymi się motywami. Śniade dźwięki, nieprzesadnie prezentują emocjonalną stronę tego trio oraz jej zachęcające ukłony w stronę organiki. Departure to po raz kolejny zabawa stylami. Figlarna otoczka głównego tematu zostaje rozbita alternatywnymi wywodami jazz fusion przypominających rozwiązania GoGo Penguin. To najbardziej nieprzewidywalny pod względem dynamiki utwór, który z pozornie skostniałej konstrukcji zlewa się w instrumentalnym chaosie fuzji rozgrzewanej ciepłą barwą fortepianu.
The Riddle to zaś niespodzianka w postaci coveru Nika Kershawa. Popularny hit został tu bardzo luźno sparafrazowany wprowadzając rześki powiew folklorystycznego charakteru. Epiphany po raz wtóry ewidentnie kojarzy się z miękkości stylowego brzmienia Methenyego wysuwającego roznegliżowane emocje płynnej aranżacji bez drastycznych skoków w aranżacji utworu. W podobnym nastroju wydaje się być skomponowany Rhododendron Rites, który kończy całe wydawnictwo swoim nieśpiesznym charakterem, nie do końca jednak pasując do poprzednich kompozycji swoją mało porywczą konwencją.
Na koniec dodam znaczący dyskurs. Utwory bowiem ze względu na swoją budowę po jakimś czasie wydawać się mogą nieco przewidujące, nużące powtarzającą się budowy aranżu, tj. odtwórczego crescendo. Co broni ten album i nadaje mu wyborowego smaku to błyskotliwość technicznej konwencji, która rozbija charakter na wyrafinowaną fuzję podejmowanych środków i prezentowanych stylów. To właśnie dzięki temu cała płyta jest niewątpliwie mocno zdynamizowana, a wielowątkowość wyłącznie potwierdza ambitne podejście do produkcji tego wydawnictwa. Za tytułem płyty idąc – chcę więcej!