Wicked Heads – Wicked Heads (EP)

★★★★★★★✭☆☆

1. Divorcee 2. Laura 3. G. Knife 4. Lullaby 

SKŁAD: Kasia Miernik – wokale, pianino, kazoo; Jacek Biliński – gitara elektryczna, banjo, glockenspiel; Wojtek Siatkiewicz – bębny, instrumenty perkusyjne, tarka; Mariusz Wróblewski – gitara basowa

PRODUKCJA: Wicked Heads

WYDANIE: 2 czerwca 2014 – niezależne

www.wickedheads.com

W Polsce nie trudno o amerykańskie granie. Zespołów takowych, co chcą poszczycić się tą teksańską klimatyczną aurą jest coraz więcej. No, ale coś je musi wyróżniać. Taką bramę nowych brzmień otwiera przed nami Jacek Biliński, znany z wielu wcześniejszych projektów, a Wicked Heads to jego nowy repertuar, który już zdążył obrosnąć teksańskim kurzem.

Wicked Heads to nie tylko otoczka jednego artysty. Z połączenia wcześniejszych iskier formacji Dr Zoydbergh dołączyła również utalentowana i enigmatyczna w swoim fachu wokalistka Kasia Miernik. Nie ma w tym za wiele zadziorności, jak by tego oczekiwano po zgrzytliwym bluesie, przeto łagodnością wszystko zawodzi, ale za to niezwykle magnetyzuje!

Przy scaleniu tego tradycjonalizmu prezentują stricte rockowe oblicze.

Do country zawsze podchodzę z przymrużeniem oka, troszeczkę z opinią mało ambitniejszej oprawy, ale Wicked Heads tyczyć się to nie może. To alternatywna wizja. Formacja przy scaleniu muzycznego tradycjonalizmu prezentuje stricte rockowe oblicze, które jedynie obudowane jest na country’owym tchnieniu, co np. w G. Knife jest wybitnie uwydatnione przy użyciu tarki do prania, użytej jako dodatkowe instrumentarium. Ten album to uczta bardziej modernistycznej wizji tej bluesowo-country’owej tradycji owianej głębią specyficznej tajemnicy. Nie ma korzennych zaśpiewów i biesiadnego rzępolenia. Kompozycje postawione na jedną kartę. Twarde w swoim przekazie i pełne prawdziwych smaczków utwory, które czasem wonią przypominają przyziemne rejony indie (Divorcee). 

Wyjątkowo udana rewalidacja muzycznej tradycji amerykańskiego południa w krakowskim wydaniu.

Muzyka Południa teatralnie rozwija wiele bluesowych balladowych tematów, z których gitara chłonie resztki energii, produkując zjadliwe i rzęsiste riffy (Lullaby). Pazur mrocznego basu na zmianę ustępuje przedzierającemu się charyzmatycznemu soulowemu niskiemu wokalowi i przestrzennej perkusji, którą unosi zgrzyt przesterowanych brudnych gitarowych zagrywek. Cała koncepcja kojarzyła mi się momentami nieco z konwencją Jeffa Buckleya z albumu „Grace” (1994).

Wszystko zbudowane jednak na swobodnej aranżacji, niezbyt zrywanych tempach. Bez przyduszania słuchacza natręctwem instrumentalnych bohomazów, chociaż co za tym idzie, kompozycje są mało wymagające, a tego szaleństwa trochę brakuje. Utwory raczej nie wywołają wyjątkowych emocji, ale i nie zawiodą pomysłem oraz swoim eklektyzmem. Zanurzają w swojej specyfice i zawieszają w próżni niejednolitych brzmień. Ta EP-ka to wyjątkowo udana rewalidacja muzycznej tradycji amerykańskiego południa w krakowskim wydaniu, z dużą szansą na powiększenie swojego audytorium. To z pewnością szybko się znajdzie!