Uwielbiam nonszalanckie brzmienie tego pana. Zawsze wchodzi ze swoją grą w tak zawadiacki i beztroski sposób, że nie trudno się do siebie nie uśmiechnąć. Z partyzantki puszcza woń bluesowo-funkowej fantazji i zabawy melodyką rocka. Solówki jak zawsze niepozorne i jakby niedokończone. Tak, jakby to robił od niechcenia. Jest jednak w tym jakaś magia, która ujmuje słuchacza. Solowe wykony wydają się być wręcz brudne, zagubione, ale zawsze odnajdują się na ścieżce rytmicznego groove’u, który zawsze jest jednak szczególnie dopieszczony. Całość dokooptowują znane bohomazowe dysonanse, zgrywające „nieznane wcześniej” akordy. To cały John Scofield. Taki, jakiego sobie wyobrażałem. Taki, jakiego słuchać chciałem. Taki był – taki pozostał. Taka przeszłość, jak i teraźniejszość, idąc za tytułem albumu. Mimo że J. Scofield skomponował wszystkie dziewięć kompozycji, to nie czuć nad tym wszystkim instrumentalnego wywyższenia, a każdy z muzyków występujących na płycie ma naprawdę szerokie pole do popisu. Ostatni krążek był może nieco bardziej muzycznie prześmiewczy i zasłyszeć było można więcej lekkostrawnych melodii, tudzież „przebojowości”, która ciągnęła słuchacza w uzależniający wir brzmienia. Opisywana płyta to bardziej surowa technicznie wirtuozeria klasycznych podrywów jazzu bez rockowych ukąszeń, sprzedana w futurystycznym ubraniu muzycznej kaligrafii tradycji. Nie ma to jednak znaczenia, skoro w głębi tego brzmieniowego rynsztoku wspomnień twórczości Amerykanina słychać właśnie jego serce, a dźwięki gitary potwierdzają, kto tu rządzi.