Swego czasu uważałem, że muzyka, nieważne jak dobra, jeśli służy głównie za przyjemne tło, nie jest warta spędzania przy niej czasu. Od muzyki wymagałem, albo znakomitych melodii, albo emocjonalnego wyczerpania, albo wirtuozerii. Na szczęście mi trochę przeszło, ale nadal mam pewien awers do „kawiarnianej” i „samochodowej” muzyki. Niemniej jednak „Daydreamers”, nagrane przez parę muzyków, która spędziła większość swojego życia na podróżach, jest właśnie muzyką drogi, a do tego tak naprawdę ich osobistej drogi jako muzyków i ludzi. Trudno wyobrazić sobie lepsze warunki do słuchania tej płyty niż w kabriolecie sunącym w pełnym słońcu przez puste drogi lub w plenerze, najlepiej przy ognisku w doborowym towarzystwie przyjaciół. Pięknie dopełniają się głosy Davida i Marli, zwłaszcza kiedy śpiewają unisono (Luddite Blues). Folk Marli i Davida to muzyka autentyczna, jakby duet urodził się w zupełnie innej epoce, ozdobiona urokliwymi melodiami, które ukoją najbardziej nawet zszargane nerwy, i organiczna jak drzewa zdobiące front okładki. Zwróćcie szczególną uwagę na I Am Her Man, które brzmi jak jakiś klasyk z lat 60. Potrzebujecie zwolnić tempa? Zrelaksować się za kierownicą? Usiąść z ukochaną osobą w parku i oddać się błogości? „Daydreamers” jest albumem dla was. Jedyna terapia, jakiej potrzebujecie.