Okładka prezentuje szczyt góry lodowej z lotu ptaka. Otwierając płytę, widzimy jej przekrój, a mając do czynienia z lodowcem wiadomym jest, że relatywnie cienka warstwa zewnętrzna to mały szczegół względem tego, co jest zanurzone. Tak jest też tą płytą. Post rock to dla wielu z reguły taka kopuła ośnieżonego lodu, a żeby zrozumieć ogrom całości trzeba porządnie zanurkować. Tak też jest w przypadku formacji Noorvik, która samymi aranżacjami nie zwala z nóg, ale są smaczki, które pozostają w głowie na dłużej, tj. plastyczność sekcji rytmicznej czy też iście sferyczne melodie z mocno przeszywającą atmosferą rodem twórczości skandynawskiego Opeth i jego początków. Całość kosztem mało wynurzającej dynamiki miejscami jest nieco monotonna, ale klimat w wielu miejscach przytłacza przestrzenią pięknych harmonii. Melodyczna elastyczność zahaczająca o doom wymija tu więc umiejętnie aranżacyjną kreatywność projektu. Objawienia w post rocku nie będzie, ale do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Prawda?