Steven Wilson – The Raven That Refused to Sing (And Other Stories)

●●●●●●●●●●

1. Luminol 2. Drive Home 3. The Holy Drinker 4. The Pin Drop 5. The Watchmaker 6. Raven That Refused To Sing

SKŁAD: Steven Wilson – wokal prowadzący, gitara; Guthrie Govan – gitara – Nick Beggs – bas, wokal wspierający; Marco Minnemann – perkusja; Adam Holzman – Klawisze; Theo Travis – Saksofon, Flet

PRODUKCJA: Steven Wilson and Alan Parson

WYDANIE: 25 lutego 2013 – Kscope Records

Obrodził nam 2013 rok świetnymi płytami. Na sam początek mogę od razu napisać, że chyba jeszcze na żaden album nie czekałem tak niecierpliwie, jak na trzecie dzieło Stevena Wilsona. Złożyły się na to dwa czynniki. Pierwszy to moja niekwestionowana miłość do twórczości tego artysty, a druga to fakt, że jego ostatni solowy album „Grace For Drowning” uważam za najlepszy krążek z muzyką progresywna od wielu lat. Przez już prawie 30 lat Wilson udowadnia, że jest współczesnym Midasem muzyki i czegokolwiek dotknie zamienia się w złoto. Szerszej publiczności najbardziej znany jest jako lider Porcupine Tree, zespołu który zaczynał od psychodelicznych pasaży zaczerpniętych z wczesnego Pink Floyd, a skończył na ciężkim heavy progu. Do listy jego dokonań dochodzą Bass Communion, intrygujący, w całości ambientowy projekt. Pop rockowy Blackfield, romantyczny i delikatny No-Man, oraz Storm Corrosion w którym wraz z Mikaelem Åkerfeldtem z Opeth dał upust swoim fascynacjom muzyką filmową wspartą przez folkowe inspiracje tego drugiego.

A jak sprawy mają się z nowym albumem? Wyśmienicie. Wilson zapowiadał, że nowy album ma być koncept albumem opowiadającym szereg niepokojących historii które nawiedzały go w snach. Początek płyty dla fanów śledzących jego karierę nie powinien być zaskoczeniem, bo rozpoczyna się utworem  Luminol, który swoją premierę miał już na płycie koncertowej „Get All You Deserve”. Chyba nikt nie będzie miał mi za złe jeśli napiszę, że to najgenialniejszy utwór jaki stworzył Wilson. Prawie trzynaście minut muzycznego orgazmu. Już od samego początku pędzimy na złamanie karku za sprawą świetnego basowego riffu Nicka Beggsa znanego z Kajagoogoo, który zatrzymuje się po to by pozwolić wejść wspaniałemu duetowi wokalnemu. Z każdą kolejną minutą jesteśmy bombardowani uroczymi melodiami, dźwiękiem fletu oraz uroczą historią opowiadaną przez wokalistę. I jeszcze ta pyszna solówka Guthriego Govana pod koniec utworu. Moi drodzy – tak będzie już do końca.

http://www.keysandchords.com/uploads/3/5/1/8/3518427/6876293_orig.jpg
Steven Wilson

Co bardzo cenię u Wilsona to to, że w przeciwieństwie do wielu innych artystów z progresywno rockowych sfer nie sili się na to by epatować bezduszną techniką, a stawia na klimat, który pochłania. Tak jest właśnie z drugim utworem Drive Home. Z pozoru banalna melodia i delikatny wokal hipnotyzują słuchacza, wciągając go w magiczny świat wykreowany przez artystę. Ktoś mógłby pomyśleć, że na tym utwór się skończy, ale druga część zaskakuje i okazuje się jedną długą, płaczliwą i wzruszającą, a zarazem wirtuozerską solówką, które kojarzy mi się z gitarą Andy’ego Latimera z notabene niedocenianego zespołu Camel. Trzecim utworem jest The Holy Drinker. Utwór który symbolizuje nasze koszmary i strach, brzmiący niczym soundtrack do jakiegoś starego horroru. Znów poziom atmosfery i napięcia sięga zenitu. Fenomenalna gra klawiszy (cóż za brzmienie!) , muzyczne unisona, perkusista grający jak maszyna i ten jedyny w swoim rodzaju wokal gdzie Wilson śpiewa głosem tak rozmarzonym, że człowiekowi wydaje się że ma okazję obcować z boską muzyką. Opisywanie każdego utworu z tego albumu tak po prawdzie mija się z celem, gdyż złożoność kompozycyjna piosenek zawartych na tej płycie jest ogromna, wobec czego każdy musi zmierzyć się z nią indywidualnie. Mógłbym pisać dalej że The Pin Drop  to urocza perełka, relaksująca, zachwycająca swoją prostotą, wokalnymi harmoniami i cudownym gitarowym solo oraz, że przedostatni The Watchmaker  jest kolejnym długim utworem, który paradoksalnie za sprawą onirycznych melodii, subtelnego pianina oraz magicznej gry na gitarze Guthriego oraz szeregu improwizacji muzycznych mija wprost błyskawicznie.  Na sam koniec czeka nas utwór tytułowy, który kończy to arcydzieło w sposób piękny i ulotny, tak jak na to zasługuje. Delikatna i melancholijna atmosfera melodia, która urzeka swoją prostotą i niesamowicie zaangażowanym wokalem sprawia że chcemy tego albumu posłuchać od nowa, bo skrywa on wiele tajemnic.

Jestem wdzięczny Robertowi Frippowi z King Crimson, że powierzył Wilsonowi remastering klasycznych płyt jego formacji, gdyż facet przesiąknął mocą Karmazynowego Króla do reszty i sprawił, że duch złotych lat 70. unosi się nad tym albumem. Szczerze podziwiam tego gościa za to, że coraz bardziej się rozwija, że z każdą solową płytą mocniej odlatuje we free-jazzowe rejony okraszone awangardą, dodając do tego wszelaką gamę intrygujących palet dźwiękowych. Z drugiej strony potrafiąc przy tym sprawić, że nawet najbanalniejsza popowa melodia urośnie przy nim do miana prawdziwego dzieła. Warto również wspomnieć, że jakość dźwięku jest czysta jak łza, gdyż w tworzeniu albumu pomagał sam Alan Parson. „The Raven That Refused To Sing” to kolejny dowód na to, że Steven Wilson zasiadł na tronie współczesnej sceny progresywnej. Prawdziwy pasjonat muzyki. Jeśli ktoś uważa się za fana ambitnej muzyki, a nie da temu dziełu szansy – wiele straci. Jedyna wada nowej płyty jest taka, że trwa za krótko. Poprzedni longplay nie pozostawiał takiego uczucia niedosytu. Choć z drugiej strony znajdzie się wielu, którzy stwierdzą, że niedosyt jest lepszy niż… przesyt. Na sam koniec pozwolę sobie napisać że w 1995 roku roku Bill Bruford powiedział o projekcie Roberta Frippa: Jeśli chcesz wiedzieć jak będzie brzmiała muzyka przyszłości, posłuchaj King Crimson. Myślę. że spokojnie można już ten cytat lekko zmodyfikować, i wstawić tam imię i nazwisko Stevena Wilsona.

STEVEN WILSON – LUMINOL