Nowa płyta Islandczyków jak w soczewce skupia w sobie wszystko to, co najlepsze w tym zespole. Nie odcinając kuponów, po raz kolejny dodają nową wartość. Pierwszy raz w ich muzyce wykorzystane zostały smyczkowe partie (Ótta) oraz na szerszą skalę fortepian (Lágnætti, Miðaftann), który usłyszeliśmy już na poprzedniej płycie przy utworze Fjara. Najważniejszym jednak instrumentem jest… głos. Wokal Aðalbjörna Tryggvasona jest już tak charakterystyczną marką, że przy pierwszych dźwiękach rozpoznamy go w ciemno. Jest tutaj mniej rozpaczy w głosie niż na płycie „Köld” (2009) i więcej magicznych wokali niż na „Svartir Sandar” (2011), którymi hipnotyzuje i mrozi. Zespół konsekwentnie od paru lat stawia na atmosferę utworów, tworząc rozbudowane kilku- lub kilkunastominutowe utwory. Na najnowszym wydawnictwie czujemy dużo przestrzeni, utwory nie są tak napchane gitarami czy perkusją, one po prostu płyną w konsekwentnie wyznaczonym celu oczarowując.