1. Dominion/Mother Russia 2. Flood I 3. Lucretia, My Reflection 4. 1959 5. This Corrosion 6. Flood II 7. Driven Like The Snow 8. Never Land 9. Torch 10. Colours
SKŁAD: Andrew Eldritch – wokal, gitara, bas, instrumenty klawiszowe; Dr. Avalanche – perkusja; Eddie Martinez – gitara (gościnnie) WYDANIE: Merciful Release/Warner Music (1987)
Liany i bluszcze deszczu obrosły na razie kościół
stary kościelny z białą starą skórą ukląkł
wszyscy gorliwie się modlą o odwrócenie powodzi.
Łódź, schron, kamienna arka
tylko czekać, jak zatrąbi anioł.
(Milos Dolezal, Powódź)
W bieżącym roku obchodzimy kilka znaczących rocznic; jedną z nich jest rocznica wielkiej powodzi z 1997 roku, która zebrała niszczycielskie żniwo na południu Polski. Pod wodą znalazło się m.in Opole czy Wrocław, zginęło kilkadziesiąt osób, a setki straciły dorobek życia i dachy nad głową.
Mam w tym miejscu w kontekście mojej recenzji wrażenie, że czasem historia po cichu chichocze – równo dziesięć lat wcześniej również świat nawiedziła powódź, lecz już nie tak niszcząca, a bardzo wpływowa i przełomowa dla pewnych gatunków muzyki. Prześledźcie więc wraz ze mną, jak zestarzał się jeden z klasycznych albumów ery post-punku i rocka gotyckiego.
Historia zespołu, który pożyczył swą chwytliwą nazwę od jednego z najważniejszych utworów Leonarda Cohena była nader burzliwa. Formacja właściwie rozpadła się w 1985 roku po nagraniu debiutanckiego krążka („First and Last and Always”) – zadziałał efekt domina, a kolejni członkowie odpadali jeden za drugim. Wayne Hussey, gitarzysta oryginalnego składu założył własny projekt (The Mission), a jego medialne kuksańce i artystyczne potyczki z Eldritchem to właściwie temat na osobną rozprawę. Gary Marx zaś odszedł jeszcze w czasie trasy promującej album. Trudna osobowość frontmana naznaczyła także prace nad drugim studyjnym albumem, który choć firmowany nazwą The Sisters of Mercy, jest właściwie solowym dziełem jej lidera. Nakreślając całe tło powstania płyty, nie sposób nie wspomnieć o dwóch ważnych osobach. Pierwszą jest Patricia Morrison, która formalnie miała być basistką zespołu, a skończyła właściwie jako jego maskotka. Eldritch usunął jej partie basu ze wszystkich utworów i nie wymienił wśród osób współtworzących „Floodland”, chociaż jej twarz widniała na okładce płyty, udzielała się w teledyskach i wywiadach dla prasy i telewizji. Kiedy Andrew uznał, że nie jest mu już potrzebna, po prostu ją zwolnił, i na dodatek nie wypłacił jej wynagrodzenia. Druga osoba to Dr. Avalanche. Próżno szukać go na zdjęciach zespołu, nie rozdaje autografów, nie udziela też wywiadów, ponieważ jest… automatem perkusyjnym, używanym zarówno w studio, jak i na koncertach. Wielu dworuje sobie, że jest to jedyny „muzyk”, który tak długo wytrzymał z liderem, ale chociaż to dziwne i zabawne, nie bez przypadku mówię tu o nim jak o osobie; przez pewien czas na oficjalnej stronie zespołu istniało coś w rodzaju działu FAQ, w którym Dr. Avalanche odpowiadał na pytania fanów…
Dosyć gawędziarstwa, czas na konkrety! Pierwszy syntezatorowy beat perkusji, delikatnie rozmyte gitary, i konkretnie osadzony bas rozpoczyna Dominion/Mother Russia. Doskonały miks męskich i damskich wokali, świetne wstawki instrumentów dętych, lekko orientalizujący klimat – a jeśli słucha się tego razem z wideoklipem nakręconym w Petrze w Jordanii, impakt jest jeszcze większy. Mocny początek, po którym następuje hipnotyczny Flood I. Mroczny, barytonowy śpiew Eldritcha, będący na granicy melorecytacji miesza się tu z delikatnie arabskimi melodiami syntezatora, by potem przejść w jeden z najbardziej popularnych utworów grupy. Mowa o Lucretia, My Reflection z wyrazistym, prostym, acz od razu wpadającym w ucho motywem basowym, przebojowym i tanecznym do tego stopnia, iż utwór swego czasu stał się jednym z hitów dyskotek! Warto się przyjrzeć również tekstowi, który poświęcony jest słynnej Lukrecji Borgii, dziś już zrehabilitowanej, a ongiś nazywanej „największą kurtyzaną Rzymu”. Niewątpliwą ozdobą albumu jest z kolei 1959 – utrzymana w minorowym tonie, jedyna piosenka zespołu wykonywana przy akompaniamencie tylko fortepianu (którego partie zostały ułożone w samplerze). Tytułowa data to także rok urodzenia frontmana. Czas na gwóźdź programu – This Corrosion, to produkcyjny majstersztyk. Są wstawki chóru, jest ten genialny puls, za który kochamy ekipę z Leeds, jest nokturnowy klimat. Ciekawa historia związana jest z tekstem – jeżeli się dobrze przysłuchać, właściwie pozbawiony jest większego sensu, ale jest to zabieg celowy. Ma to również związek z tytułem: Eldritch śpiewa tu o „korozji zasad”, o bełkocie i bezsensie świata oraz kabotyństwie ludzi wygłaszających szumne deklaracje, w które sami nie wierzą. Aha, ważna kwestia: gdybyście kiedyś chcieli przetłumaczyć piosenkę i podać rezultat do publikacji, to liczcie się z pozwem Eldritcha, który zastrzegł, że pozwie każdego translatora, który usiłuje to zrobić. Dziwne? A co w kwestii Eldritcha NIE jest dziwne?
Ostatnie trzy utwory z regularnej setlisty płyty (pierwotnie miała kończyć się na ośmiu, jednak dodano jeszcze dwa w formie bonusu) to kontynuacja Flood, Driven Like The Snow i Never Land. Pierwszy wyróżnia się bardzo melodyjnymi i doskonale nadającymi klimatu wstawkami syntezatorowymi. Kolejne dwa zaś to wspaniale mroczne, oszczędne utwory, wręcz archetyp rocka gotyckiego, porażające pesymistycznym i lodowatym nastrojem. Mało? Na deser mamy jeszcze Torch z leniwie lejącymi się akordami ostrej jak brzytwa gitary akustycznej oraz monumentalnie brzmiące Colours. które pięknie zamyka to niezwykłe dzieło. Rok 1987 obfitował w wiele doskonałych nagrań, w opinii wielu może nawet lepszych niż „Floodland”, bardziej wpływowych, czy lepiej się sprzedających. Zadebiutowali przecież w wielkim stylu Guns N’ Roses, The Cure zaproponowali ożywczy, przebojowy „Kiss Me, Kiss Me, Kiss Me”, Aerosmith nagrali jeden ze swoich klasyków w postaci „Permanent Vacation”, U2 poraziło słuchaczy swoim „The Joshua Tree”, a Sting na „… Nothing Like The Sun” umieścił takie hity jak Englishman In New York, czy Fragile, z którymi do dzisiaj jest kojarzony. Ja jednak czuję w tym krążku jakiś dziwny magnetyzm i pewną osobliwą inność, która niezmiennie mnie intryguje. Zespół przetrwał do dziś. Jeżeli chodzi o albumy studyjne, nagrał jeszcze „Vision Thing”, wydany w 1990 roku, który jest już rzeczą bardziej gitarową. „Siostrzyczki” są też aktywne koncertowo i dość regularnie odwiedzają Polskę; miałem przyjemność oglądać ich w sierpniu 2016 roku na Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty, gdzie osnuci dymem (słyną z używania ogromnych jego ilości) dali bardzo dobry koncert, pomimo kiepskiej pogody i niewielkiej, acz wiernej publiczności. Woda jest czymś potężnym, a powódź może być stymulująca pod względem emocjonalnym – mówił Eldritch. Podniecające byłoby pełne entuzjazmu, dobrowolne poddanie się jej… Zatem poddajmy się jej i my!