Leonard Cohen. Życie sekretne, Anthony Reynolds, Wydawnictwo In Rock, 2017

W naszej świadomości zapisują się nietuzinkowe głosy, takie, które z marszu jesteśmy w stanie rozpoznać, wystarczy kilka sekund i już wiemy, że oto śpiewa dla nas Louis Armstrong, Tom Waits, Marianne Faithfull czy Ray Charles. Wśród takich „oryginałów” znajduje się również Leonard Cohen. Jego niski, posępny głos i poetycka, melancholijna aura muzyki jemu towarzysząca stały się znakiem firmowym „objazdowego trubadura” z Kanady. Wraz ze śmiercią Cohena muzyczny świat utracił kolejną wielką postać, ikonę stylu i klasy kojarzonej z odchodzącym do lamusa etosem „prawdziwego dżentelmena”.

Nigdy nie byłem wielkim fanem twórczości tego artysty, dlatego do biografii autorstwa Anthony’ego Reynoldsa podchodziłem z dystansem, ale też nieskrywaną ciekawością, licząc na to, że być może fenomen Cohena zostanie mi przybliżony na tyle, abym zaprzyjaźnił się bardziej z jego muzyką. Historia spisana na kartach tej książki nie należy do najbardziej rewolucyjnych, szalonych czy szokujących, niemniej jednak sporo w niej nagłych zwrotów wydarzeń, upadków i wzlotów oraz nierozerwalnie związanych z muzycznym show businessem – intryg i romansów.

Cohen został muzykiem „z przypadku”. Leonard to przede wszystkim poeta, któremu nie dane było jednak zostać tylko poetą. Mimo uznania ze strony krytyków i kolegów pisarzy, jego wiersze potrzebowały muzycznej oprawy, by Cohen mógł wejść ze swoją poezją „na salony”. W wieku 33 lat nadal był tylko dobrym, acz biednym pisarzem. Można by uznać, że to dość późny wiek na podjęcie tak śmiałego kroku jak muzyczny debiut, czas pokazał, że mylili się wszyscy, którzy tak pomyśleli. Chociaż wydana w 1967 roku debiutancka płyta „The Songs of Leonard Cohen” nazywana była nader często „po prostu kolejną książką Cohena” był to, jak się miało okazać, przełomowy krok do kariery, która trwała niemal 60 lat.

Okładka debiutanckiej płyty

Tułając się po świecie, prowadząc prawdziwie koczowniczy tryb życia, Cohen zbierał życiowe doświadczenia, które opisywał w sposób na tyle oryginalny, co bliski słuchaczom poszukującym życiowej prawdy w muzyce. Nigdy nie uważał się za mentora, za kaznodzieję bądź wzór cnót, miał świadomość swojej muzycznej niedoskonałości i naturalnych ułomności, bo przede wszystkim był zwykłym człowiekiem – zmagał się z problemami, walczył z namiętnościami i nałogami. Mimo iż w zbiorowej świadomości odbiorców, którzy, tak jak ja, nie deklarowali się nigdy oddanymi fanami jego twórczości, Cohen zapisuje się jako poczciwy, sprawiający momentami wrażenie zmęczonego, bard, to ten poetycko usposobiony artysta wiedział czym jest prawdziwy rock’n’roll. Eksperymentował z narkotykami – popalał haszysz, raczył się mandraxem, w ilościach bynajmniej nie rekreacyjnych spożywał czerwone wino, co też ostatecznie poskutkowało uzależnieniem oraz otaczał się kobietami, a tych było w jego życiu naprawdę sporo i to nimi najczęściej się „odurzał”. Jak pisze Reynolds – Kobiety absorbowały Cohena nieustannie, bez przerwy, w każdej chwili. To one rodziły w nim pragnienie, rozbudzały jego fantazję i dawały napęd do pracy (str. 33). To przed nimi zdarzało mu się również uciekać. Z Montrealu na piękną, grecką wyspę Hydra, gdzie poznał i związał się z Marianne Ihlen, stamtąd trafił na Kubę, znajdującą się w epicentrum rewolucji, rezydował w Izraelu, artystycznym Londynie, kontrkulturowym Nowym Jorku, gdzie pomieszkiwał przez długi czas w hotelu Chelsea czy Nashville, gdy marzyła mu się kariera… muzyka country. Kobiety miały również najmocniejszy wpływ spośród wszystkich wymienionych wyżej używek na jego artystyczną – nomen omen – płodność. To w końcu z fascynacji żoną pewnego rzeźbiarza z Quebecu powstał jeden z najpopularniejszych utworów artysty – Suzanne. Suzanne powstała w Montrealu w akcie czystej desperacji. Jest to piosenka dokumentalna. Napisanie jej zajęło mi kilka lat, ale to w gruncie rzeczy dokument, podobnie jak wszystkie dobre wiersze i pieśni. To materiał dowodowy. To popiół, który pozostał po wypaleniu się płomienia (str. 70). Utwór, który zaczął żyć własnym życiem, przynosząc Cohenowi pierwsze oznaki sukcesu… dzięki wykonaniom innych artystów. Co istotne, przez swoją nierozwagę, zbyt wielką ufność i dobroduszność Leonard stracił prawa do utworu, który wkrótce stał się nieśmiertelnym hymnem.

Objazdowy trubadur z Kanady

W rozwoju muzycznej kariery, która z roku na rok nabierała rozpędu, Cohenowi istotnie pomógł jego pierwszy menadżer, Marty Machat. Kanadyjczyk zapisał się w historii jako jego „ulubiony klient”. Mimo iż Panowie nie rozstali się w atmosferze przyjaźni, do końca darzyli się szacunkiem i mieli świadomość jak wiele zyskali obaj na tej burzliwej znajomości. Cohen potrzebował kogoś pokroju Machata. Kogoś, kto pozwoli mu zająć się tylko muzyką czy też raczej jej treścią, gdyż materializować jego muzyczne pomysły pomagali mu zawsze najlepsi z dostępnych muzyków sesyjnych. Ci niejednokrotnie podziwiali jego oryginalny styl gry na gitarze. Grał on tak, aby gra nie przeszkadzała mu w śpiewaniu czy też raczej melorecytacji, a sposób palcowania wprawiał w zakłopotanie nawet najsprawniejszych jazzowych muzyków. Było w tym coś ze stylu flamenco, przede wszystkim jednak dominowała unikalna, naturszczykowska metoda akompaniowania, które zespolone było ze słowami mającymi od początku nadrzędną rolę w jego twórczości. Wśród muzyków, którym dane było współpracować z Cohenem byli tacy, którzy szczerze go podziwiali i dla których możliwość nagrywania z nim była prawdziwą lekcją pokory. John Miller, kontrabasista towarzyszący artyście podczas nagrywania albumu „New Skin for Old Ceremony”, tak wypowiadał się o tej współpracy – Myślę, że każdy muzyk powinien nagrać z Leonardem co najmniej jedną piosenkę. Dowiedziałby się w ten sposób, jak nie grać (str. 129) Fakt, że Cohen w studio skupiał prawdziwą śmietankę muzyków sesyjnych wiąże się ściśle z jego osobowością, tyleż tajemniczą co magnetyczną. Jak na prawdziwego Kanadyjczyka przystało, Leonard to prawdziwy dżentelmen, mężczyzna z klasą, który nigdy nie traktował ludzi z wyższością, nawet wówczas, gdy był milionerem wyprzedającym kilkusettysięczne koncerty. Swoich muzyków zawsze traktował jako lepszych od siebie. To on stawiał się w roli ucznia, nie zaś nauczyciela, artykułując swoje pomysły, których realizacje powierzał doświadczonym muzykom. Również podczas koncertów, które potrafiły trwać ponad 4 godziny, pozwalał wykazać się swoim instrumentalistom, usuwając się w cień, bądź całkowicie schodząc ze sceny. W niemałe zakłopotanie potrafił wprawić, klękając przed swoim wieloletnim gitarzystą, Javierem Masem. Taki był, dobroduszny i szlachetny, co niestety nie uszło uwadze przebiegłych „biznesmenów”, którzy na rosnącym sukcesie Cohena chcieli ugrać coś dla siebie. Artysta był więc wykorzystywany i manipulowany, niejednokrotnie podpisywał niekorzystne dla siebie umowy, tracił prawa do własnych utworów, bywało również, że jego bliscy znajomi przestawali się do niego odzywać, na wskutek nie do końca jasnych zabiegów, o których Cohen często nie miał pojęcia. Szalę goryczy przelała kradzież dokonana przez jego osobistą menedżerkę, prywatnie również kochankę, Kelly Lynch, która okradła artystę na niespełna 9 milionów dolarów! Planujący wówczas udać się na spokojną emeryturę artysta, musiał zmienić swoje plany i raz jeszcze ruszyć w trasę koncertową, która pozwoliła mu zapomnieć o bolesnym wykorzystaniu i chwilowej – dosłownie –pustce na koncie. Jej sukces sprawił, że Cohen stał się jeszcze bogatszy i jeszcze bardziej popularny niż przedtem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – chciałoby się rzec w takie sytuacji.

Może Budda, może Bóg?

Depresyjna, mroczna aura utworów Kanadyjczyka i refleksyjne, częstokroć pesymistyczne w wydźwięku, teksty nie wzięły się znikąd. Artysta wiele lat cierpiał na depresję, ciężko stwierdzić czy ostatecznie się z niej wyleczył, czy raczej się z nią „oswoił” i wykorzystał ją jako kolejne narzędzie pracy. Przed bólem powodowanym porażkami, załamaniami i prozą życia Cohen nie zawsze uciekał w poezję, zdarzyło mu się ogolić głowę, przywdziać szaty mnicha i zaszyć się w klasztorze buddyjskim zen nieopodal Los Angeles. Doświadczenie to oczyściło jego umysł i przynajmniej na jakiś czas pozwoliło odzyskać równowagę. Jednym z najbliższych przyjaciół Cohena był zresztą buddyjski mistrz zen imieniem Roshi, którego nauki poeta niezwykle sobie cenił. On sam zaś miał swoją filozofię życiową, szukając odpowiedzi na nurtujące go pytania, nie ograniczał się do jednego źródła. Cenił sobie wolność i idącą wraz z nią różnorodność. W kwestii religijności i Boga sam mówił – Nie odrzucam żadnej możliwości. Może Budda, może Bóg (str. 284), co jest o tyle ciekawe, biorąc pod uwagę jego żydowskie pochodzenie.

Sala Kongresowa – 1985 rok

W książce znajdziemy także kulisy pierwszej wizyty Leonarda Cohena w Polsce. Śpiewający poeta z Montrealu odwiedził nasz kraj po raz pierwszy w 1985 roku i była to wizyta równie egzotyczna jak jego niegdysiejszy pobyt na Kubie. Polska, w której jeszcze pobrzmiewały echa stanu wojennego była miejscem o tyle ciekawym dla artysty, co niebezpiecznym. Utwory Cohena zyskiwały w krajach bloku wschodniego coraz większą popularność, był to „głos wolności” i symbol tego, co wówczas niedostępne. Koncertowi towarzyszyły więc ogromne emocje, ale też nerwowa atmosfera, powodowana sprzecznymi oczekiwaniami ze strony publiczności, nadstawiających oczy i uszy cenzorów oraz samych muzyków. Cohen – Byłem zupełnie nieprzygotowany na naciski jakim mnie poddawano. Parę osób z zespołu wzięło mnie na stronę i usłyszałem: Leonardzie, nie mamy pojęcia jaką misję chcesz tutaj spełnić, ale my przyjechaliśmy tu na płatne tygodniowe tournee, więc może nie rób niczego, co mogłoby nam utrudnić wyjazd z tego kraju (str. 204). Obyło się więc bez jednoznacznych gestów i politycznych deklaracji, artysta pozwolił sobie jedynie skomentować podczas koncertu we wrocławskiej Hali Stulecia (wówczas Hali Ludowej), że śpiewa chyba trochę lepiej niż Hitler odnosząc się do historii hali, w której kiedyś odbywały się wiece faszystowskie. Nie było również mitycznego wagonu wódki jak w przypadku koncertu Rolling Stones. Więcej o tym i pozostałych koncertach Cohena w Polsce można poczytać w „Posłowiu” autorstwa Daniela Wyszogrodzkiego. Między innymi o zakulisowej wizycie Lecha Wałęsy, specjalnie wykonanym na ten koncert pomysłowym banerze, atmosferze towarzyszącej tamtejszemu koncertowi, jak i pozostałym wizytom autora Suzanne w Polsce, a także o „prywatnym koncercie” dla Pana Wyszogrodzkiego, który jest bodaj największym polskim fanem Cohena i zalicza się do ścisłego grona jego „dobrych znajomych”. Taką też, przyjacielsko-fanowską, formę ma całe „Posłowie”. To suplement do książki w postaci pełnej uwielbienia laurki dla artysty, a przy okazji dodatkowa porcja informacji przeznaczona specjalnie dla polskich fanów Leonarda Cohena.

Wbrew pozorom można było go zobaczyć uśmiechniętego

Hineni, Hineni, I’m ready my Lord deklamuje poeta w tytułowym nagraniu pochodzącym ze swojej ostatniej płyty „You Want It Darker”. Daje nam świadectwo, że faktycznie był gotowy i postanowił raz jeszcze, elegancko, jak prawdziwy dżentelmen, w legendarnym niebieskim płaszczu i szykownym kapeluszu, pożegnać się. Powstaje pytanie – czy gotowi na to byli wielbiciele Cohena? Rozsiani po całym świecie, ludzie wszystkich ras, w każdym wieku, o różnych poglądach, temperamentach i historiach, których mimo wielu różnic łączy jedno, fascynacja tym samym człowiekiem i jego muzyczno-poetycką kreacją. Czy w ogóle można być gotowym na śmierć? Artyści tacy jak Cohen czy Bowie udowadniają, że świadomość śmiertelności to istotny element doczesności, której kres prędzej czy później nastąpi i tylko prawdziwie wielcy twórcy potrafią to bolesne zakończenie ubrać w formę sztuki. „Życie Sekretne” nie sprawiło, że na mojej półce pojawiły się płyty Leonarda Cohena, nie zacznę pisać pod jej wpływem wierszy oraz nie wyruszę do klasztoru w celu kontemplacji rzeczywistości, ale jednak cieszę się, że po nią sięgnąłem. Zyskałem wiedzę o historii człowieka nietuzinkowego, „niedzisiejszego”, tajemniczego i na swój sposób intrygującego, obdarzonego archaicznymi przymiotami, które mimo to nie klasyfikowały go jako pretensjonalnego nudziarza. Zdjąłbym kapelusz w geście szacunku. Gdybym tylko go nosił…