Pat Metheny rzekł niegdyś, że (…) w żadnym innym gatunku jak tylko w jazzie odnajdziemy najwięcej muzyki gorszej kategorii. To dla tego publiczność nie wie, co się dzieje. No i są tacy lunatycy na naszym ziemskim padole, którzy fakt skrupulatnych jazzowych aranżacji wykorzystują na swoją korzyść. „Jazz” to bardzo zachowawcza odpowiedź, jeżeli ktoś się Ciebie spyta, czego słuchasz, bo podgatunki nie dość, że ciężko zidentyfikować, to jeszcze trudniej zakwestionować ich muzyczny artyzm. Ale co tam… Nie znam się, to się wypowiem. Argumenty na swoją korzyść też nie jest łatwo znaleźć, dlatego najlepszą obroną jest skinięcie głowy i podtrzymanie pozytywnej opinii, co by przypadkiem o pejoratywne zawody nie zahaczać. Jazzu się wielu boi, bo go nie rozumie. I tak to właśnie z nim jest, ale nie tylko li tylko z tym gatunkiem muzycznej terminologii.
Powstają twory dobre i takie, po których należy się złapać za głowę. Tych drugich jednak rzadko kto wyłapuje, bo w najgorszym przypadku zostają one zestawione z podgatunkową wizją eksperymentalizmów. Automatyczna etykieta jazzu w jednej chwili zmienia brzmieniowy bohomaz w nadzwyczajną formę awangardy. Tak jest też z abstrakcją, ale jak wszystko, tak i to musi mieć swój podział i to musi być albo białe, albo czarne. Luis Armstrong podzielił muzykę na dwa gatunki, tę dobrą i tę złą. W jazzie ta druga też istnieje, tyle że zamiast zaufać naszym odczuciom i zrównać twory niewarte uwagi z ziemią, powołujemy się na tolerancję i brak ignorancji, który jest stanowczo przyklejany tym, którzy temu zaprzeczą. Hipokryzja niesie nas więc w tej utopii dźwięków, których słuchać się nie da, ale zaprzeczyć też nie wypada. A nuż trafimy i za kilka lat okaże się to arcydziełem? Kto wie. Być może.
Gustave Flaubert powiedział, że człowiek staje się krytykiem, kiedy nie może zostać artystą, podobnie jest w przypadku informatora, który nie może zostać żołnierzem. Ma rację? Czyżby wszyscy krytycy byli upośledzeni? No chyba nie. Opinia zawsze jednak powinna być indywidualnie i szczegółowo argumentowana, a tego jednak często brakuje. Krytyk przestaje pełnić swoją rolę, kiedy przerasta go własne ego i świadomość bycia gorszym, a raczej nie w tych kategoriach powinno się do tego podchodzić. Nie tędy droga i nie ten tok myślenia. A więc… Wypowiadać się czy nie? Przede wszystkim nie róbmy niczego na siłę. Z gówna bicza nie ukręcisz – za klasykiem powiedziawszy. Jeśli mamy coś do powiedzenia, to się tym dzielimy, nawet jeśli ma być to opinia, którą przejedzie walec drwin i szyderstwa. Zawsze pozostanie to naszym zdaniem. Nie wyrażając swojej opinii, popadamy w błędne koło ogłupienia. Pamiętacie, jak działała propaganda Goebbelsa? Powtarzane wielokrotnie kłamstwo stawało się prawdą. Tak jest też w naszym muzycznym światku. Nigdy nie czytam recenzji płyty, którą mam zamiar sam w niedługim czasie zrecenzować, bo wiem, że naruszyłaby moje wcześniej założone oglądy na muzykę, zmieniła moje zdanie… To musi być obiektywne, choćby nie wiem, jak bardzo się mylił, choćby nie wiem co… pozostanie to moim nienaruszonym zdaniem.
Inni idą drogą owczego pędu. Ileż jest recenzji, które powtarzają te same frazesy. Ileż jest takich, w których wyczuwa się, że ktoś tego albumu nie raczył nawet do końca wysłuchać. Ileż jest takich, które z pokornie spuszczoną głową zachwalają wydawnictwo, choć czuć gdzieś w tych czcionkowych rysach, że nie ma do tego podstaw. Tak jest jednak zawsze łatwiej i bezpieczniej, co by samemu nie wystawić się na krytykę. Nie bójmy się jej! To jedyne, co nam pozostało przy zestawieniu z zadufaniem plastikowych znawców bytu wszelkiej maści. Nie zawsze mają rację i fajnie od czasu do czasu im to uświadomić.