Praca dziennikarza muzycznego miewa swoje blaski i cienie. Czasem jest jak błogostan, i dziękujesz za nią Opatrzności, a czasem jest jak pływanie między Scyllą a Charybdą. Scyllą dziennikarskiego obiektywizmu, a Charybdą własnych muzycznych przyzwyczajeń. Te potwory nigdy się po równo biednym kałamarzem nie podzielą – zawsze któryś pożre więcej (bo, że pożre, to pewne)…
Dwudziestego ósmego stycznia bieżącego roku stanąłem więc przed dużym wyzwaniem: spędzeniem długiej nocy na festiwalu muzyki, od której leżę tak daleko, jak Władywostok od Londynu, czyli polskim reggae. Wyrosłem już z patrzenia na świat przez pryzmat stereotypów, i nie bawią mnie już żarty w stylu kto słucha reggae, ten (cenzura) kolegę… Jednak w przypadku reggae łatwo o takowe – to dość hermetyczny gatunek muzyki o ściśle określonych ramach, więc nie ma się czemu dziwić. Postaram się jednak być profesjonalny, i com widział, i com słyszał, w księgi umieścić.
Na początek – miejsce akcji. Toruńską Od Nowę znam jak własną kieszeń i niejednym wspomnieniem koncertowym mogę się podzielić. Od kilku lat można korzystać tu też z sali kinowej z prawdziwego zdarzenia (seanse „Niebieskiego Kocyka” to jest to!), powiększony został hol i wygodniejszy jest dostęp do szatni. A w holu jak zwykle: stoisko z merchem, sympatyczna pani sprzedająca ręcznie robioną biżuterię, oraz co w kontekście festiwalu najważniejsze – stoisko Polskiej Akcji Humanitarnej. Dochód z niego jest bowiem od zawsze przeznaczany na pomoc najbiedniejszym w Afryce, a tegoroczna edycja pomoże sfinansować program PAH związany z zaopatrzeniem w wodę Sudanu Południowego. Jak na zawodową imprezę rasta przystało, nie mogło obyć się również bez nawiązań do magicznej rośliny o nazwie cannabis – oczywiście nikt nie mówi o zbiorowym owej rośliny paleniu, ale o stoisku z legalnymi wyrobami zawierającymi nieodurzające z niej ekstrakty. Punkt drugi: ludzie. Ci jak zwykle w przypadku reggae barwni. Chciałoby się sparafrazować ten charakterystyczny monolog Forresta Gumpa (pierwotnie o deszczu): Będąc na festiwalu w Od Nowie poznałem wszystkie rodzaje dreadów. Były dready krótkie i długie, grube i cienkie. Były dready związane w kok, i takie w kitkę. Były nawet dready na łysej głowie… Oczywiście trochę sobie dworuję, ale strojni w „grzywy lwa Syjonu” stanowili ponad połowę ogółu, i co mnie osobiście zdziwiło, gros ze zgromadzonych to była stara gwardia, która niejeden festiwal już przeżyła. Była też i okazja do spotkania starych znajomych, z którymi przy złocistym z bąbelkami ucinałem sobie pogawędki, i nagle… Głos konferansjera obwieszcza początek koncertowego setu. Z tym panem przyjdzie mi się jeszcze spotkać w każdej przerwie między zespołami i kolejnymi bisami, a jego wejścia, poprzedzane jowialnym Aplauz! Aplauz! będą mi wyznaczać cezury czasowe kolejnych etapów festiwalu. Na scenie zainstalował się już pierwszy zespół – CT-Tones. Reprezentacja gospodarzy wprowadziła niespieszny, kołyszący synkopą klimat early reggae/ska. Promowała swój najnowszy krążek pt. „Stereo”, racząc publikę sprawnie zagranymi, miłymi dla ucha kompozycjami, z przycinającą gitarą, zatopioną w cieple klawiszy (panowie Sambor i Radosław zawodowo wypełnili swoją misję), napędzaną przez tykającą jak żywy metronom sekcję rytmiczną. Oprócz autorskich numerów doskonale wypadła zaskakująca, reggae’owa adaptacja utworu Beatlesów I’ll Be On My Way. Miłym akcentem było też pojawienie się obok obecnej (Pauliny Krzyżanowskiej) byłej wokalistki zespołu (Wiktorii Gołuńskiej) i wspólne odśpiewanie kilku numerów. Torunianie dzielnie ponieśli sztandar w kolorach rasta i godnie otworzyli festiwal. Na scenę wkroczyła kolejna ekipa – Kompanija Reggae Sound. Świetny kontakt z publicznością dwójki wokalistów, Kameleona i Mathusa, rozochocił publikę. Pod sceną zaczęło zbierać się coraz więcej ludzi, zaczęły się pierwsze większe pląsy i „ręce w górę”. Muzyka kolektywu zdawała się być bardziej żywiołowa niż klasyczne reggae, idąc w rejony dancehallowe. Na wyróżnienie zasługuje absolutnie profesjonalny gitarzysta Daniel Kwiatkowski, który czarował inteligentnym doborem dźwięków w solówkach. Mnie osobiście najbardziej w pamięć zapadł numer Próba czasu, w którym Kameleon zagrał na gitarze akustycznej – był jakoś tak najbardziej „uduchowiony” ze wszystkich. Jak się okazuje, dystans pomiędzy Ciechanowem a Kingston wcale nie jest taki duży…
Atmosfera zaczęła trochę gęstnieć. Ściany audytorium Od Nowy zaczęły robić się mokre od pary i tu pewna uwaga: pomimo remontu i powiększenia klubu nie rozwiązano problemu wentylacji; pomieszczenie dosłownie pociło się razem ze zgromadzonymi w nim ludźmi. Na scenie pojawił się jakiś starszy pan, przypominający trochę hinduskiego sadhu, obstawiony bębnami różnego kalibru. To Słoma wraz z towarzyszącym mu zespołem D’Roots Brothers. Ciekawe było to show, odrobinę odmienne, i w mojej opinii bardziej urozmaicone od innych występów, idące czasem w stronę nawet odlatująco-jazzowego performance. Słoma jest świetnym bębniarzem, o interesującym i bogatym dorobku (akompaniował nawet samemu Allenowi Ginsbergowi, recytującemu swoje utwory podczas wieczorów autorskich w Polsce), więc otrzymaliśmy prawdziwą ucztę. Jedyne, co wypadło dla mnie in minus to „kaznodziejskie” przerywniki – mantry o życiu, powołaniu, i tak dalej – ale być może to po prostu część anturażu tego typu koncertów. więc nie będę wnikał w to głębiej. Niemniej, jako zupełny anty-fan reggae byłem urzeczony występem, który nie dłużył mi się ani trochę. Dodam, że koncert został uwieczniony na taśmie, i ma być wydany na DVD – dla fana gatunku rzecz naprawdę wyśmienita. Na sali zaczęła panować parna i duszna atmosfera. Pierwsze kroki w przerwie, niczym do oazy na środku pustyni, reggae’owa brać kierowała do dwóch bufetów rozstawionych na piętrze, i poniżej w okolicach wejścia do audytorium. Gaszenie pragnienia wypijanym duszkiem piwem może skończyć się różnie, i dla wielu rzeczywiście nie skończyło się najlepiej – połączyli się z Jah odrobinę szybciej, niż by sobie tego życzyli. Ich strata, bo motyw z westernu Dobry, Zły i Brzydki poczynił zgrabną introdukcję dla kolejnej kapeli. Tabu to już uznana marka, więc spontaniczna reakcja publiczności nie była niczym dziwnym. Po występie konferansjer powiedział Tabu przejechało po nas walcem… i rzeczywiście miał rację. Żywiołowość i tempo tego koncertu naprawdę ładowało energią. Tryskali ze sceny prawdziwym wigorem, po części dzięki sekcji dętej, która nadawała tej optymistycznej wymowy wszystkim zagranym kawałkom. Popłynęły Sarny, i reszta obowiązkowego setu, ale mnie najbardziej zapadł w pamięć numer Nie chcę umierać, gdzie zespół poczynił fajny wtręt z Lambady – jestem ogromnym fanem tego typu nawiązań i smaczków, więc bawiłem się przednio. Naród trząsł Od Nową, było prawdziwe ska… kanie w rytm muzyki – pot lał się ze ścian, piwo lało się z dystrybutorów, płynęła z głośników muzyka… I właśnie koniec koncertu Tabu uważam za punkt krytyczny, w którym naszły mnie refleksje co do formy i długości festiwalu: koncerty zaczęły się około 19:00, była już 23:30, a byliśmy dopiero w 2/3 setu – doliczając czas na rozstawienie się jeszcze dwóch kapel, z czego jedna jest gwiazdą wieczoru, projektowany koniec rysował się gdzieś około 3:00 – 4:00 nad ranem. Nie mówię tego, żeby zasugerować, że czas zaczął mi się dłużyć – chodziło jednak o atmosferę w samej Od Nowie. Coraz więcej było ludzi, których duchota i alkohol zwaliły z nóg. Brodziło się w plastikowych kuflach i porozlewanych resztkach piwa. Może jestem zbyt wygodnicki, może uznacie, że zbyt snobistyczny albo zblazowany, ale trochę mi to przeszkadzało, tak jak ustawiczne Sszzory ziomeczku, że cię podeptałem, albo eeej koleś, jest pozytyw, jak się bawisz? No jak mam się bawić, skoro jakiś podchmielony chłopaczek zasłania mi scenę? Formuła jednodniowa wymusiła maksymalną kompresję programu, ale tak długa lista wykonawców miałaby rację bytu raczej w warunkach plenerowego festiwalu, gdzie jest mnóstwo wydarzeń towarzyszących, a przede wszystkim – świeże powietrze i higieniczne warunki do konsumpcji muzyki. Damian Syjonfam dał koncert, który w sumie najmniej zapadł mi w pamięć. Może wynikało to z którejś już godziny słuchania rzeczy w bardzo podobnym klimacie i tempie, a może po prostu w występie nie znalazłem nic oryginalnego. Było to najzwyklejsze polskie reggae. Tak szablonowe, że aż mało zapamiętywalne. Towarzyszyli mu muzycy z D’Roots Brothers, i dla nich ogromny szacunek za energię, profesjonalizm i wytrwałość. To był ich drugi koncert tego wieczoru i naprawdę jeszcze raz spisali się na medal. Jasnym punktem było wspólne wykonanie Soul Rebel, razem ze Słomą, i wyszło to naprawdę zawodowo, a okraszone jeszcze spontanicznym tańcem obu dżentelmenów na scenie mogło się udzielić. Około pierwszej w nocy przyszedł czas na gwiazdę wieczoru. Vavamuffin był jak zastrzyk adrenaliny, a żeby wam to unaocznić, to przypomnijcie sobie scenę z Pulp Fiction, kiedy Vince Vega musiał ratować Mię Wallace po jej niefortunnej zabawie z zawartością kieszeni jego płaszcza… Nieważne! Zaczęli z naprawdę wysokiego pułapu – pojawiło się trochę funku, co wprowadziło na salę zupełnie inny vibe niż przedtem. Działo się! Oprócz jazdy obowiązkowej pojawiły się numery z nowej płyty zatytułowanej V. Bujało nas Bambuko i inne piosenki z promowanego krążka. Reggaenerator świetnie dogadywał się z publicznością, a ze stojącymi najbliżej nawet przywitał się osobiście i poprzybijał trochę piątek. Świetnie się bawiłem przy znanych numerach – takich jak Jah jest prezydentem, Bless, czy Rób rumor. Po secie zasadniczym dali dwa energetyczne bisy. Spośród polskich wykonawców reggae Vavamuffin jest teraz w absolutnej czołówce, a śmiem nawet twierdzić, że są najlepsi. Nie tylko pod względem muzycznym, ale także i wizerunkowym. A eklektyzm nowego albumu potwierdza, że nawet tak ścisłą, schematyczną formułę jak reggae da się robić w naprawdę zakręcony sposób. Od Nowę opuściłem około trzeciej nad ranem. Wsiadając do taksówki, która miała zawieźć mnie do domu, miałem mieszane uczucia. Scylla i Charybda, o których pisałem na początku, zżerały mnie zachłannie i bez krzty przebaczenia. Biłem się z myślami, a recenzję, co widać po dacie publikacji, rodziłem długo. Organizacja festiwalu pozostawiała wiele do życzenia, ale przecież to muzyka się liczy, a tej dobrej było naprawdę dużo. Mogę pisać różne rzeczy, wydawać różne opinie, często bardzo krytyczne. Podzielę się jednak jedną, najważniejszą uwagą, którą wyniosłem z tego wydarzenia: każdy z występujących był tak zaangażowany w to, co robi, że zostawił Torunianom naładowany pozytywnymi wartościami przekaz, który mogli zabrać, zapisać w pamięci, poczuć, przeżyć, i sprawił, że poczuli się lepiej. I chyba o to w tym wszystkim głównie chodzi.