Nie widziałem jeszcze do tej pory Katanii tak podekscytowanej jazzowym koncertem. Obwieszczony hucznie początek kolejnego sezonu w postaci amerykańskiego trio skupił na sobie uwagę wszystkich audiofilów, ale i zwykłych ciekawskich gotowych na porządne ukulturalnienie. Bilety rozeszły się jak ciepłe bułeczki, a o promocji może dodatkowo poświadczać fakt przełożenia całego wydarzenia do dużo większej sali, w której, jak się okazuje, był to pierwszy i ostatni koncert tego sezonu. Szczególne miejsce dla szczególnej formacji. Wieczór był o tyle ciekawy, że prawie całkowicie opiewał w najnowsze premierowe kompozycje Brada Mehldaua, które nie zostały jeszcze nigdzie opublikowane. Surowy zakaz fotografowania i filmowania miał więc słuszne uzasadnienie.
Trio B. Mehldaua to klasyczny przykład jazzowej konwencji. Fortepian, kontrabas i perkusja. Pomimo pozornego minimalizmu takie koncerty są bogate brzmieniowo i niezwykle satysfakcjonujące. O ile na podium takiego zestawu instrumentaliów w konwencji różnych formacji od dawien dawna – chociaż to nieco inna stylistyka – stawiam trio Możdżer Danielsson Fresco, to Amerykanie również potrafili wielokrotnie zwrócić na siebie moją uwagę, mimo że ich twórczość nie jest tak intymna jak wspomniane wcześniej trio. Konwencja amerykańskiego zespołu jest za to bardziej kameralna i znaczniej bezpruderyjna w swojej postaci, ale nie znaczy to, że nie zachowuje w tym samym czasie odpowiedniej dozy dostojności. B. Mehldau zaprezentował tej nocy wizytówkę swoich zdolności do dekonstrukcji współczesnego repertuaru, sięgając m.in. po klasykę jazzu ozdobioną sporą częścią inspiracji muzyki klasycznej, a nawet delikatnym pokłosiem rockowych brzmień. Wszystko spod znaku takich artystów, jak Thelonious Monk, John Lennon, Paul McCartney i Johannes Brahms. Powstanie takiego kwartetu na pewno nigdy nie doszłoby do skutku, nawet jeśli ich życiorysy zbiegałyby się w tym samym okresie czasu. B. Mehldau jednak to wszystko świetnie scalił, odpowiadając na częste pytanie: co by było gdyby…
Pianista jak zawsze, tak i tego wieczoru był mocno skupiony, lekko przygarbiony, przewracający gdzieś głową w poszukiwaniu inspiracji. Trio przywiązuje bowiem niesztampową rolę ku ambiwalentnym środkom improwizacji. Kompozycje budowane na zasadzie chwili, nie trącają jednak niepewnością czy też brakiem kreatywności. Ja sam często z takich wolnych improwizacji zostaję często wyrywany. Trio B. Mehldau stwarza jednak swoją grą niebywale spójną techniczną awangardę, która w utworach nie ma namacalnych kontrastów między obrobionymi motywami a częścią improwizacji. Fascynujące, jak za pomocą kilku riffów potrafią stworzyć hipnotyzujący utwór rozwleczony na bite 10 minut. Ta granica abstrakcji z przygotowaną wcześniej formą motywów do zatarcia jest bardzo ciężka, zwłaszcza jeżeli ma się zamiar utrzymać ciągłość – przede wszystkim – melodycznej konwencji. Megalomańska rola improwizacji tego trio wnosi w ten gatunek nową świeżość. Pozornie nie siląc się na pokaz swoich technicznych ekwiwalencji, pozostawiają po sobie zupełnie inne wrażenie, bowiem kompozycje w swoim wydaniu są bardzo liryczne, stale podkreślając wysublimowaną muzyczną narrację, której różnorodność inspiracji – sami z pewnością byście przyznali – jest wprost zdumiewająca.
Najciekawiej wypadały te kompozycje, które lgnęły ku bardziej energicznym wywodom, stworzone na zwięzłych allegrowych pasażach. Mniej z pewnością podobały się te wprowadzające „plemienne” rytmy. Cały koncert ustawiły świetne zorganizowanie playlisty, które przeplecione zostały różnorodnym tempem kompozycji. Rześkie motywy zwijane były w ballady, po których dostaliśmy kolejne dynamiczne potwory. Post-bop mieszał się z klasyką, jazz z rockiem, Claude Debussy konspirował ze swingiem, etc. Możliwości było wiele. Wykorzystali chyba wszystkie. Był w tym porządek, który niósł za sobą słuchacza.
Muzyka, jaką niesie ze sobą ten zespół jest niezwykle estetyczna, liryczna wręcz w swojej postaci, co świadomie wielokrotnie podkreślam. Mimo że B. Mehldau pełni tu rolę lidera i większość czasu kompozycje przesłaniają jego wykony solowe, to nie byłoby tego samego bez równie subtelnej perkusji Jeffa Ballarda, której „piórkowatość” uderzeń przy kontraście rytmicznych kontrapunktów zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Jego detaliczna gra i lekkość wnosiły w kompozycje prawdziwe skrzydła, czego na ich płytach absolutnie się tego odczuć nie da, zwłaszcza przy odważnych „arytmicznych” tempach. Czasem tylko wyczuwalna była delikatna motoryczność, głównie ze względu na marszowe tempa, ale od rzeczywistego „feelingu” byli tu przecież inni. To samo tyczy się kontrabasisty Larry’ego Grandiera, który był równie szczegółowy. To instrument, z którego często wymykają się niepozorne zgrzyty nie tyle niechcianych, co niesprecyzowanych dźwięków. Jego charakter często jest więc zdezorganizowany i dość nieścisły. Kompan B. Mehldaua i jego praca rąk to kolejny powód, dla którego warto było być tego wieczoru z tym trio. Jego gra nie zaskakuje. Raczej zdumiewa maestrią dokładnego wykończenia i uderzeń „w punkt”. Dźwięki jego zawsze są pełne i dorodne, nie tracąc przy tym melodyczno-rytmicznej płynności.
Po koncercie wiem, że kolejna płyta nie przyniesie zmian. Potwierdzi jednak poziom wcześniej zarejestrowanych krążków. Mimo że ten najnowszy jest chyba nadal dopracowywany, biorąc pod uwagę m.in. sporą pomyłkę perkusisty, który nota bene zaraz potem zrewanżował się najlepszą jego solówką tego wieczoru, to można być pewnym, że materiał będzie równie dobry jak ich występ na żywo. Zresztą, niesamowite trzy (!) kompozycje na „encore” mówią chyba same za siebie. Zwłaszcza na sycylijskiej ziemi.