Dave Holland – źródło zdjęcie |
Dave Holland to brytyjski basista będący żywą legendą jazzu awangardowego. Jednym z tych, który ze swoimi projektami naprawdę idzie z duchem czasu. Zresztą od zawsze tak było… Kiedy wchodził do studia z Milesem Davisem przy płycie „Bitches Brew” (1970), czy zaledwie trzy lata temu piorunując muzyczną scenę albumem „Prism” (2013) – „następcę” równie dobrze przyjętego „Extensions” (1988). Ten artysta od początku miał w sobie te zadrę do posuwania się o krok w bok. Grał zawsze ze świeżą koncepcją i taką też potwierdził występ w Katanii opiewający w godzinny set czterech kompozycji zagranych bez podjęcia żadnej przerwy. Koncertowa premiera tego tercetu miała miejsce zaledwie kilka dni wcześniej w nowojorskim Village Vanguard, a sycylijski koncert miał być kolejnym przystankiem na pięciotygodniowej trasie.
W nowym składzie znalazł się szeroko uznany Kevin Eubanks na gitarze elektrycznej koncertujący niegdyś z takimi muzykami jak Art Blakey, Roy Haynes, Sam Rivers, Ron Carter oraz gwiazdą włoskiego wieczoru. Wcześniejsza współpraca z D. Hollandem owocowała 15 latami kooperacji, ale to właśnie późniejsza płyta „Prism” dziś stanowi powód do swoistej reaktywacji konwencji z K. Eubanksem. To ona zapaliła lampkę funkowo-jazzowymi inspiracjami, które mają kluczową rolę w nowym projekcie, dając ostatecznie podwaliny pod trwały dialog tych muzyków.
Testem nowego trio było zaś dołączenie do składu Obeda Calvairego na bębnach. Perkusisty, równie zdolnie operującego umiejętnie zdynamizowaną grą, choć bez tak bogatej historii. Jego wartość niemniej jednak może poświadczyć współpraca z takimi artystami jak Wynton Marsalis, Seal, Eddie Palmeri, Vanessa Williams, Kurt Rosenwinkel etc. Obecnie uczestniczy zaś przy projektach takich muzyków jak Richarda Bona, Monty Alexander, czy Mike Stern.
Kevin Eubanks – źródło zdjęcia |
Natura, tak samo jak i muzyka jest w ciągłym procesie transformacji, adaptowania, eksperymentowania, odkrywania, tworzenia jeszcze innych podmiotów piękna i zachwytu. Ewolucja nie przebiega jednak zawsze w linii prostej. Przykładem może być sama kariera D. Hollanda i jego konceptualne podejście do nowych projektów. Od wspomnianego „Bitches Brew” M. Davisa po współpracę nad eleganckim flamenco z Hiszpanem Pepe Habichiela; akompaniowanie wokalistce Betty Carter, z którą pracowali przez ostatnie lata w pionierskim kwartecie awangardowego Circle wraz z Chickiem Corea, Antohny Braxtonem i Barrym Altschulem. Nie wypada nie wspomnieć również współpracy ze Stanem Getzem, Hankiem Jonesem, Royem Haynes, czy Samem Riversem. Zresztą o jego kolaboracjach można napisać dużo więcej, ale nie czas i miejsce. Wspomnę jeszcze tylko, że w latach 90. jego działalność przełożyła się stworzenie definiujących gatunek jazzu wydawnictw takich kal „The New Standard” (1996) z Herbiem Hancockiem, Johne Scofieldem, Michalem Breckerem, Jackiem DeJohnettem i Donem Aliasem; czy też album roku Grammy – „River: The Joni Letters” (2008), nagranego ponownie z Herbiem Hancockiem oraz Waynem Shorterem, Lionelem Loueke, Vinniem Colaiuta i Larrym Kleinem. To wszystko jednak bardzo skromny rekonesans jego twórczości. Co jednak najważniejsze ze względu na charakter koncertu w Katanii, Dave Holland, stał się wielokrotnie bramą, którą do świata wielkiej muzyki otworzył takim wykonawcom jak Chris Potter, Steve Coleman, czy też najważniejszy tu K. Eubanks.
Te właśnie Amerykanin posiada swój indywidualny i niepowtarzalny styl, który rozjudza ekstrawagancka paleta barw i mocno ekspresyjna technika łącząca modernistyczne implikacje flamenco z klasycznym fingerstylem rozwiewanym surowością bluesa Afryki Zachodniej. Jego atutem jest niesamowite wyczucie, których emocje mieszają się wielokrotnie niestandardowymi przesterami i delayami. Wszelkie zniekształcenia zachowuje jednak przy umiarkowanym poziomie dynamiki, gdzie subtelność powala na kolana, a strefa kontroli nad którą panuje jest zamurowana tęgim skupieniem. Sam nie wiem, czy przez cały występ oderwał chociaż raz wzrok od swojej gitary. Przy jednym smagnięciu gryfa jego dźwięki wydają się jednocześnie kanciaste, jak i łagodne, ale zawsze bardzo frywolne. Nie wiedziałem, że bez „distortion” można dać takiego czadu. Jego gra to ogień, którego w jazzie nie było mi chyba jeszcze na żywo zaznać. Ten mijał się z częstymi bluesowymi zagrywkami i przeciągającymi się akordami wprowadzającymi balladowe klimaty podkreślające niezwykły charakter emocji. K. Eubanks charakteryzuje niepodważalny własny styl, a głosy z rzędu, które słyszałem: Ta gitara potrafi mówić (…) niech będzie potwierdzeniem moich słów.
Obed Calvaire – źródło zdjęcia |
Zaczęło się od osobistej kompozycji tegoż właśnie gitarzysty – The Dancing Sea z albumu „Zen Food” (2010). Kompozycje, tak tam, jaki i pozostałe, wprowadzały tego wieczoru wiele konotacji ze sceną fusion, a przede wszystkim z twórczością Johna McLaughlina z formacji Mahavishnu Orchestra, atmosferą przypominając debiut formacji „The Inner Mounting Flame” (1971).
Grę, jak tego można się było spodziewać, dominował również funkowy wydźwięk wymieniający się ze wspomnianymi fusionowymi zapędami. Za sprawą wszystkich członków, koncert brodził genialnie zaaranżowaną dynamiką i piękną artykulacją. Kompozycje zaaranżowane były na dużych przestrzeniach czasu. Formacja ta, muszę stwierdzić, ceni jednak wolne rozwinięcia i motoryczne tempa, które najwyraźniej podkreśla perkusista dodając afrykańsko brzmiących „tubylczych” rytmów. K. Eubanks dopóki nie dochodzi do głosu, pozostaje raczej w cieniu pozostałych członków trio, dopingując zdystansowanymi akordowymi ornamentami. Koncert charakteryzowała przez cały czas istna sinusoidalna trajektoria brzmienia, którą zwieńczały gęste i majestatyczne kulminacje pełne emocjonalnego wydźwięku. Te jednak były szybko zbijane z tropu i cichły. Spokojniejsze partie zawsze prezentowane zostały bardzo skrupulatnie z dbałością o najciszej brzmiące dźwięki. Uwagę zwracała tu na siebie gra O. Calveira, który doskonale miarkował natężenie wydobywanych z perkusji motywami. W wielu momentach to właśnie on miał ostatnie słowo do powiedzenia, kończąc poszczególne elementy drastycznymi podsumowaniami. D. Holland wnosił w tę muzykę dozę elegancji, którą podkreślało oszczędne i liryczne brzmienie. W pięknym sposób zamieniał liryczną nomenklaturę kontrabasu na prym melodyki. K. Eubanks często dopieszczał ją zaś „mdłymi” harmoniami, rozmywając aranżację wcześniejszych elementów pasaży.
Koncert mienił się wieloma barwami, które idealnie się uzupełniały. Stąd też podkreślenie całej dynamiki i frazowania wobec rozwoju całej aranżacji. Legato D. Hollanda mijało się ze staccato K. Eubanksa, który często sięgał po slideowe rozgrywki uzupełniane akcentem eterycznego glissando. Kontrabas jednak rzadko punktował w nutę znajdującą się w obrębie taktu na rzecz bardziej rozwiniętej przestrzeni. Muzyka grana była burzliwie, ale z uczuciem. Z wdziękiem, ale i mocno wyraziście, a wreszcie dziko i żartobliwie. Niekiedy może nieco pasywnie przez wzgląd na swawolny rozwój struktury kompozycji, ale prędzej czy później zawsze było to uzupełniane „chaotyczną” i łamliwą improwizacją zakończoną świetnymi impetami instrumentalnego szczytowania. Brzmienie D. Hollanda jawiło się tu dojrzałym i krzepkim podejściem i nie wirowało skomplikowanymi środkami ekspresji, ale pięknymi manewrami rytmiki, które tylko pozornie prowadził O. Calvaire. Ten jednak był istotnym katalizatorem emocji i energii szczerze czerpiąc z gry niesamowitą satysfakcję wielokrotnie zarażając lidera swoim szczerym uśmiechem.
Set finalizowała po raz kolejny kompozycja z twórczości K. Eubanksa – The Ach Mage ze wspólnej płyty z D. Hollandem i perkusisty Mino Cinelu – „World Trio” (1995). Świetnie podkreślił żywiołowy charakter formacji otwartej na nowy muzyczny podbój. Wariacje tego utworu operowały na funkowym i kołysanym rytmie, na którą gdzie nie gdzie odpowiadała samba niezapominająca o strukturze synkopy.
Wszyscy członkowie tego trio doskonale odzwierciedlają ducha współpracy. Poprzez stworzenie zwartego kontekstu muzycznego opartego na sporym elemencie improwizacji świetnie uwypuklają swoją twórczą indywidualność, czego z pewnością refleksją może być sama symbolika „pryzmatu” kojarzącego się niewątpliwie ze wspomnianą „Prism”. Album ten zasłynął tym, że wielu brakowało instrumentów dętych, które zastąpiło brzmienie klawiszy. Obecnie zrezygnowano także i z nich. D. Holland po raz kolejny więc otworzył szanse na rozwinięcie nowych rozwiązań. To właśnie jest w projektach tego artysty zdumiewające. Nigdy nie przestał się rozwijać i poszukiwać. Nową obsadą w postaci trio po raz kolejny przesuwa tradycję jazzu, a swoim nowym projektem przedstawia nowe wcielenie albumu „Prism” wprowadzając w muzykę wybuchowość zmieszaną z liryzmem organiki, przypominając poniekąd „kontrowersje” jakie wzbudził z M. Davisem w 1970 roku. Czego zapewne oczekiwaliby fani wydawnictwa „Prism” to klawiszowca, którego brakuje, ale według mnie absencję wystarczająco definiuje ciekawa oniryczno-organiczna atmosfera. Natchniony dla mnie był to wieczór bo mimo niesamowicie rozciągniętego setu, którego nie przerwała ani jedna pauza, to niewątpliwie zafascynowany, wybudzony zostałem dopiero po całym seansie.