Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Brecon Jazz Festival to obok festiwalu w Londynie największa tego typu impreza w Wielkiej Brytanii. O atrakcyjności tej imprezy, pomijając aspekt artystyczny, świadczy już jego lokalizacja. Brecon to niespełna 10-tys. miasteczko położone w górzystym hrabstwie Powys w środkowej Walii. Malownicza lokalizacja tego miejsca, tuż obok Parku Narodowego Brecon Beacons, przyciąga nie tylko fanów muzyki, ale również miłośników przyrody i górskich wędrówek.
Brecon (w języku walijskim Aberhonddu) na co dzień jest spokojnym rolniczym miasteczkiem. Jednak przez te cztery dni festiwalu miejsce to zostaje całkowicie opanowane przez przyjezdnych ze wszystkich zakątków Wielkiej Brytanii. Główne drogi w mieście zostają zamknięte dla ruchu pojazdów, a zamiast nich na ulicy pojawiają się niosące dobrą nowinę anioły, zwariowane zakonnice i stepujące indyki, wszystko okraszone typowym dla Brytyjczyków poczuciem humoru. Pomiędzy nimi paraduje natomiast tradycyjna jazzowa orkiestra. Wszystkie te atrakcje zostały zaaranżowane oczywiście przez organizatora festiwalu, którym od kilku lat jest grupa medialna Orchard.
O tym, jak istotny jest ten festiwal na jazzowej mapie Wielkiej Brytanii najbardziej świadczą występujący w przeszłości artyści. Grali tam m.in.: Sonny Rollins, Diana Krall, Wynton Marsalis, Jan Garbarek czy Lionel Hampton. Tegoroczna, jubileuszowa impreza również obfitowała w gwiazdy największego formatu. Festiwal otworzył Burt Bacharach, amerykański pianista i kompozytor nieprzebranej ilości przebojów. Publiczność zgromadzona w Market Hall mogła usłyszeć takie evergreeny, jak: Don’t Make Me Over, Walk On By, I Say A Little Prayer, Alfie, a także nowe kompozycje. Koncert udowodnił, że ten 86-letni już artysta i sześciokrotny laureat nagrody Grammy wyraźnie nie zamierza spoczywać na laurach.
Django Bates (fot. Rita Pulavska) |
Wydarzeniem bez precedensu był również występ kultowego niegdyś zespołu Loose Tubes. Grupa ta po wielu latach przerwy na początku tego roku została reaktywowana. Ten 21-osobowy band zadebiutował na festiwalu w Brecon już w 1985 i w ciągu zaledwie kilku lat zdobył na Wyspach Brytyjskich popularność dorównującą ówczesnym zespołom popowym i rockowym. Założony przez pianistę Django Batesa zespół to prawdziwy kalejdoskop gwiazd brytyjskiej sceny jazzowej. Obok wspomnianego wcześniej lidera w jego skład wchodzą m.in.: Iain Ballamy (saksofon), Eddie Parker (flet), Julian Argüelles (saksofon), Chris Batchelor (trąbka), Martin France (perkusja). Na muzykę Loose Tubes składają się takie style, jak: swing, ska, samba, hi-life oraz wszystkiego rodzaju muzyczne eksperymenty przywołujące na myśl dokonania Franka Zappy. Nic więc dziwnego, że koncert tego zespołu cieszył się ogromnym zainteresowaniem. Publiczność dosłownie nie chciała wypuścić artystów ze sceny i dopiero po sześciu bisach dała za wygraną.
Ze względu na ilość koncertów podczas tego festiwalu (ponad 50), miały one miejsce aż w sześciu lokalizacjach. Zastanawiać może więc, że tak małe i w charakterze rolnicze miasteczko posiada aż sześć sal koncertowych? Okazuje się jednak, że na co dzień „sale” te mają zupełnie innych użytek. Najlepszym przykładem jest największa z nich, Market Hall, gdzie zwykle odbywa tam się rolniczy targ.
Marius Neset (fot. Rita Pulavska) |
Sięgająca swymi korzeniami roku 1093 niezwykle okazała katedra również stała się sceną muzycznej akcji. Okazało się, że muzyka w takim miejscu brzmi fenomenalnie, zwłaszcza gdy wykonywana jest przez takich artystów, jak: trio jednego z najbardziej rozpoznawalnych niemieckich pianistów Michaela Wollny’ego, trio najwybitniejszego brytyjskiego pianisty Johna Taylora czy też kwintet niezwykle utalentowanej młodej brytyjskiej saksofonistki Trish Clowes. Jednak najznakomitszym aktem popełnionym w brecońskiej katedrze był koncert kwartetu Mariusa Neseta. Ten 29-letni norweski saksofonista to bez wątpienia w tej chwili jeden z największych innowatorów gry na tym instrumencie. Mimo że muzyka kwartetu w dużym stopniu oparta była na motorycznym rytmie i poszarpanych frazach, to nie brakowało momentów pełnych melancholii, zwłaszcza w cichszych zwrotach, gdy saksofonista z upodobaniem stosował przedęcia. Mimo że koncert ten odbył się w katedrze, to Marius Neset grał tak, jakby wstąpił w niego demon. Jego partie solowe dosłownie wciskały oniemiałych słuchaczy w krzesła. Na repertuar składały się utwory z płyt „Golden Xplosion” oraz „Birds” wydanych przez renomowaną brytyjską wytwórnię Edition Records. Na największe słowa uznania zasługuje również postawa Antona Egera (perkusja) oraz Ivo Neame’a (fortepian), którzy dali doskonały przykład nowoczesnego jazzowego kontrapunktu.
Koncerty w brecońskiej katedrze zapowiadane były przez księdza, który pochwalić mógł się konferansjerką nie gorszą niż telewizyjni prezenterzy. Świetną pracę wykonał również akustyk, dzięki któremu poszczególne koncerty miały wręcz niebiański wydźwięk.
Szereg ciekawych koncertów odbył się również w Memorial Hall. Zagrał m.in. intrygujący walijski sekstet Burum, kierowany przez trębacza Tomosa Williamsa. Jak przystało na przykładnych Walijczyków cały zespół posługiwał się płynnie językiem walijskim, który mimo starań powoli odchodzi w zapomnienie. Repertuar również opierał się na walijskich melodiach ludowych. Poszczególne tematy najczęściej wprowadzane były przez partię fletu, po czym przejęte przez resztę zespołu ulegały ujazzowieniu.
Dennis Rollins (fot. Rita Pulavska) |
O wiele bardziej skomplikowaną strukturę miały utwory Kairos 4tet, którego frontmanem był saksofonista tenorowy Adam Waldmann. Lider z pietyzmem dbał o urodę, spójność brzmienia oraz klimat całości swoich jakże wyrafinowanych kompozycji, dzięki czemu muzykę kwartetu możemy określić mianem kantylenowej, co w jazzie przecież często się zdarza. Najlepszym na to dowodem były takie utwory, jak: Philosophy of Futility, Simpler Times czy też Statement of Intent.
Nie mniej ambitną muzykę mogliśmy posłuchać w sali koncertowej ratusza miasta. Wystąpiło tam między innymi trio Troyka, które zaprezentowało zaawansowaną muzyczną matematykę albo cytując innych „fuzję chaosu i harmonii”. Muzyka ta, tylko pozornie trudna w odbiorze, przy odrobinie skupienia mogła być wręcz relaksująca. Wysublimowane podziały rytmiczne poszczególnych instrumentów wprowadzały widzów w nad wyraz przyjemny trans. Obok niemal permanentnej polirytmii pojawiała się również polifonia. Wszystko brzmiało wyjątkowo przestrzennie, co na pewno jest też zasługą akustyki sali. To natężenie dźwięków i rockowa drapieżność muzycznych emocji nie przypadły wszystkim do gustu. Część widzów o mniej mocnych nerwach opuściła koncert przed końcem, ale nie zmienia to oczywiście faktu, że Chris Montague (gitara), Kit Downes (klawisze), Joshua Blackmore (perksuja) to na dzień dzisiejszy jedni z najważniejszych muzyków brytyjskiej sceny jazzowej młodego pokolenia.
Jakże odmienna atmosfera panowała w Captain’s Walk, jedynej scenie festiwalu usytuowanej na świeżym powietrzu. Występujący tam artyści prezentowali muzykę znacznie łatwiejszą w odbiorze i mimo że skierowaną do szerszego grona słuchaczy, to nie mniej ambitną. Rewelacją festiwalu był koncert Velocity Trio brytyjskiego puzonisty Dennisa Rollinsa. Siłą zespołu były nie tylko kapitalne sola poszczególnych członków, ale przede wszystkim ich wzajemna współpraca i współbrzmienie. Efektem zestawienia puzonu lidera wraz z organami Hammonda (Ross Stanley) i perkusją (Pedro Segundo) była niezwykle świeża i porywająca widzów muzyka. Prezentowany przez trio repertuar to istny kalejdoskop muzycznych stylów. Począwszy od samby (Samba Galactica), reggae (Ujamma), funku (Symbiosis), na rocku kończąc w rewelacyjnej interpretacji utworu Money grupy Pink Floyd. Trio Rollinsa jakby koniecznie chciało dogodzić gustom każdego z widzów. Było tam więc sporo muzycznego pastiszu w doskonałym stylu, który świadczy najlepiej o sprawności warsztatowej jego twórców. Czyżby dlatego, że klamrą spajającą ich repertuar był … all that jazz?
Imperial Kikiristan (fot. Rita Pulavska) |
Na tej samej scenie kilka godzin później pojawił się najbardziej egzotyczny zespół goszczący na tym festiwalu. Był nim Imperial Kikiristan, który przyjechał z Republiki Kikiristanu. Jest to jeden z tych nielicznych krajów, które niestety nie są jeszcze rozpoznawalne przez międzynarodową społeczność. Prawdę mówiąc to nawet wszystkowiedzący Google nie wie, gdzie tak naprawdę znajduje się ta republika. Sytuację tej narodowości pogarsza fakt, że organizacja jakichkolwiek festiwali w tym kraju została całkowicie zabroniona. Zespół więc od wielu lat błąka się po świecie, prezentując tradycyjną muzykę Kikiristanu, atrakcyjną nie tylko dla ucha, ale również dla oka i ducha. Radość z ich gry biła już od pierwszych taktów. Niemal każdy utwór posiadał swój taneczny układ choreograficzny i słowa, oczywiście w języku kikiristańskim. Karkołomne tempa wielu kompozycji przyprawiały słuchaczy o zawrót głowy, nawet tych, którzy jeszcze pozostali na swych siedzeniach. Oszałamiające partie solowe poszczególnych artystów, wyrafinowane aranżacje, muzyczny dowcip i swoboda z jaką grali, świadczyły nie tylko o ich gruntownym muzycznym wykształceniu, ale również o ich niewątpliwych zdolnościach aktorskich.
Vinicius Cantuaria (fot. Rita Pulavska) |
Plany na czwarty i ostatni dzień festiwalu zdecydowanie pokrzyżowała pogoda, przez co tłumy z dni poprzednich „rozmyły” się wraz ze strugami deszczu. Dla tych najwytrwalszych ostoją pozostały sale koncertowe, gdzie wszystkie występy odbyły się zgodnie z planem. Szkoda tylko, że publiczności było już dużo mniej. Sytuacja taka miała miejsce chociażby podczas koncertu legendarnego brazylijskiego gitarzysty i pieśniarza Viniciusa Cantuarii. Artysta ten, którego śmiało można nazwać ambasadorem bossa novy, przyzwyczajony jest do koncertów dla wielotysięcznej widowni. Niestety sala teatru Brycheiniog nie wypełniona była nawet do połowy. Być może to właśnie dlatego muzyka Brazylijczyka zabrzmiała wyjątkowo intymnie, zmysłowo i kameralnie? Nielicznemu audytorium ta wysmakowana, harmonijna i lekka bossa nova zdecydowanie przypadła do gustu. Niestety bilety na taki repertuar, gdy za oknem pada i wieje, najwyraźniej się nie sprzedają.
Kończącym aktem festiwalu był koncert Gregory’ego Portera, obecnie najbardziej pożądanego jazzowego wokalisty. Trudno się temu dziwić, bowiem jego zdolności wokalne, sceniczne i w ogóle jego osobowość predysponują go do bycia bożyszczem tłumów. Podczas jego koncertu ma się nieodparte wrażenie, że wystarczy tylko wystawić ręce, aby ogrzać je jego ciepłym barytonem o czekoladowej barwie. Zaprezentowane przez artystę utwory pochodziły z jego dwóch ostatnich płyt: Be Good oraz Liquid Spirit. Były więc momenty, aby powstać i potańczyć (Liquid Spirit), razem z wokalistą zaśpiewać (Musical Genocide) oraz uważnie wsłuchać się w słowa poszczególnych utworów i zwyczajnie zastanowić się, co artysta chce nam przekazać (Painted on Canvas, No Love Dying, itd.). Nie zabrakło także kompozycji innych kompozytorów, jak np. Work Song Nata Adderleya, I fall in Love to Easily Jule’a Styne’a czy wreszcie Hit the Road Jack Raya Charlesa, będący doskonałym przykładem na połączenie gospelowego feelingu z jazzem, w czym Gregory Porter nie ma sobie obecnie równych.
Gregory Porter (fot. Rita Pulavska) |
Jeszcze jedną zaletą amerykańskiego wokalisty jest umiejętność dobierania sobie muzyków, z którymi występuje. Na szczególne wyróżnienie zasługuje saksofonista altowy Yoske Sato, którego instrument doskonale kontrastował z dźwięcznym i bogatym barytonem lidera. Jego dynamiczne sola oparte na dość prostych, ale stylowo zagranych skalach bluesowych były niewątpliwie ozdobą poszczególnych kompozycji.
Podczas gdy w Market Hall koncert Gregory’ego Portera dobiegł końca, z pobliskiej katedry wciąż dochodziły dźwięki z koncertu Christine Tobin, jednej z wielkich interpretatorek songów Leonarda Cohena. Niestety tego koncertu, jak i wielu innych występów znakomitych artystów nie udało mi się zobaczyć. Tegoroczna edycja festiwalu była tak silnie obsadzona, że często decyzja co do wyboru koncertu, na który chciałoby się pójść była niezwykle trudna. Spoglądając na program festiwalu, możemy mówić o jego prawdziwym fenomenie. Oprócz wyżej wspomnianych artystów grali tam również: Jean Toussaint, Gabriele Mirabassi, Polar Bear, Beat & Pieces Big Band oraz gwiazda brytyjskiej wokalistyki Laura Mvula. Trudno uwierzyć, że w przeszłości impreza ta wielokrotnie borykała się z problemami finansowymi. Niestety organizacja festiwalu w tak niewielkiej i odległej od głównych ośrodków miejskich miejscowości jak Brecon zawsze obarczona jest dużym ryzykiem. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że podobna sytuacja już się więcej nie powtórzy. Po tegorocznej, jubileuszowej edycji możemy chyba być o to spokojni.
W ciągu czterech dni festiwalu w Brecon trwało prawdziwe muzyczne święto, gdzie każdy mógł coś dla siebie znaleźć. Muzyka różnej maści dobiegała niemal z każdego zakątka miasta. Bardziej ambitni oprócz koncertów mogli udać się na liczne warsztaty muzyczne. Bardziej pobożni na jazzową mszę prowadzoną przez kapłana-konferansjera, który w obie role wczuwał się z takim samym zaangażowaniem. Ci najbardziej rozrywkowi mogli zwyczajnie pójść do baru i się napić. Zwolenników tej opcji oczywiście nie brakowało. Wobec przytłaczającej ilości zawartych w tym artykule argumentów, festiwal ten poleciłbym nie tylko sympatykom wyrafinowanej muzyki, ale również tym, którzy poszukują mocnych, nie zawsze muzycznych wrażeń i zwyczajnie chcą się dobrze zabawić.