Od momentu pojawienia się singli, zakupu płyty, kolejnych tygodni przy jej przesłuchiwaniu, miałem „piekielną ochotę” sprawdzić, jak ten projekt wypadnie na żywo. W czerwcu ogłoszono daty koncertów, na trasie znalazł się Toruń, a więc, niewiele myśląc, już na drugi dzień trzymałem w dłoniach bilet na wrześniowy koncert.
Trochę czasu on przeleżał, ale był na tyle w widocznym miejscu, że sukcesywnie przypominał mi, by odliczać dni do spotkania z Nergalem i Porterem. Koncert to wyjątkowy, bo drugi bądź trzeci w ogóle w kraju i pierwszy z serii na jesiennej trasie. Oprócz Torunia zespół wystąpi w dwunastu innych miastach, m.in. Zielonej Górze, Gdańsku, Katowicach, Warszawie, Poznaniu, Łodzi czy Białymstoku.
Gościnnie na polskiej trasie zespół Portera i Nergala wspierają Sasha Boole (właściwie Oleksandr Bulich), ukraiński gitarzysta i wokalista z Żytomierza, oraz warszawskie power rockowe trio Fertile Hump.
Na pierwszy ogień około 18:30 na scenie pojawił się Sasha Boole. Człowiek niezwykle sympatyczny, gawędziarz, mówiący bardzo dobrze po polsku. Umiejętności te przydały mu się zwłaszcza, że kilka razy zrywały mu się struny i, wymieniając je, mógł swobodnie opowiadać o kolejnych utworach, które wyśpiewa, rysować krótkie anegdotki. Muzycznie była to bardzo przyjemna akustyczna bluesowa podróż przez ukraińskie pola, miejskie zakamarki Ukrainy i Polski, aż po deltę Missisipi. Gitarą, harmonijką i wybijanym nogą rytmem wprowadził w wypełniony po brzegi klub ducha początków bluesa i bluegrassu.
Jako drugi zespół, gość trasy, zaprezentowało się warszawskie trio Fertile Hump, czyli Magda Kramer (gitara, wokal), Tomek Szkiela (gitara, wokal) i Maciek Misiewicz (perkusja). Blisko godzinny set wykorzystali na zaprezentowanie ciekawego połączenia bluesa, blues-rocka oraz hard rocka. Mieszanka iście wybuchowa, ale jakże smaczna dla ucha. Zespół zrobił piorunujące wrażenie na publiczności, która owacyjnie oklaskiwała zespół, po każdym z utworów. Można było zatem usłyszeć zarówno coś z „EP” (Oh Wine, Whore And A Bum) jak i debiutanckiego krążka „Dead Hart” (Dead Hart, Wooden Head, Once I Get Home, Baby Come Back, Hugs Before Guns). Czuć, że trio bardzo dobrze czuje się na scenie i lubi dzielić się swoją muzyką, a reakcje publiczności tylko nakręcały zespół. Magda przykuwała wzrok męskiej części widowni, czarując swoim wokalem, który śmiało można porównać do wypadkowej wokalu Janis Joplin i Macy Gray, Tomek swoja grą i wyglądem przypominał nieodżałowanego Paula Kossofa z Free, ale nie zapominajmy, że gdyby nie gra Maćka za perkusją, czegoś mogłoby tu zabraknąć. Bardzo dobrze, że grają oni na tej trasie z Me And That Man, bo zrobi się wreszcie o nich głośno, a zasługują na to.
Około 20:10 przy dźwiękach intra wyciągniętego z muzyki filmowej Ennio Morricone na scenę weszli główni gwiazdorzy tego wieczoru. Nergal podziękował za przybycie i zaprosił do wspólnej zabawy w „kościele, który jak wiemy jest czarny”, tym samym zespół rozpoczął koncert od utworu My Church is Black.
Kwartet zaprezentował od deski do deski album „Songs of Love and Death”. Materiał na żywo brzmi jeszcze ciekawiej, jest bardziej żywiołowy, czuć autentyczną radość muzyków z przebywania na scenie. Zwłaszcza po Adamie widać było, że uśmiech nie schodził mu z twarzy przez cały występ. Wspólne improwizacje, muzyczne zaczepki, solówki i przede wszystkim złapanie z publiką wspólnego języka, wszystko to zachęcało do wspólnej fety i zabawy. Pewno w każdym z miast europejskich, w których grał projekt, jak również w tych w których zagra w kraju, jest czymś niezwykłym obserwować ze sceny, jak fani Nergala i Behemotha, długowłosi, odziani w czarne skóry, wyciągają z Johnem Porterem i Adamem chórki, czasem w dość wysokich rejestrach (np. Magdalene). Żywiołowość, frajda, dobra zabawa i spontaniczne reakcje publiczności zachęciły muzyków projektu do zagrania jeszcze na zakończenie coveru Talking Heads Psycho Killer, a także wydłużonej i improwizowanej wersji Refill Porter Band.
Chciałbym wierzyć, że Toruń postawił wysoko poprzeczkę pozostałym miastom w kraju, ale na podsumowanie pewnie jeszcze przyjdzie czas. Blisko trzy godzinne spotkanie z różnymi muzycznymi postaciami, z wieloma pokrewnymi dźwiękami minęły zebranym bardzo szybko, nie widziałem nikogo, kto wychodziłby z klubu z nosem spuszczonym na kwintę. A więc wszystko, co zespół założył, planując trasę, na pewno osiągnął. Kto żyw i zdrów, niech wali drzwiami i oknami na kolejne występy, bo naprawdę warto to wydarzenie przeżyć na własnej skórze.