Mimo że mieliśmy wczesne potwierdzenie wywiadu, na ostateczną odpowiedź musieliśmy czekać przez parę miesięcy. Przyznam szczerzę, że straciłem przez ten czas nadzieję, że coś z tego będzie. W końcu był to jedyny koncert Pain of Salvation w Anglii – na pewno było mnóstwo chętnych na wywiad z Danielem. Zwłaszcza, że była okazja przeprowadzenia go twarzą w twarz. Kiedy wreszcie dotarła odpowiedź twierdząca, radość była ogromna. Ale wiadomo, zawsze musi stać się coś nieoczekiwanego. Tak więc, 12 kwietnia stawiłem się w Londynie i skorzystałem z uroków słonecznego dnia, by trochę pochodzić po mieście. Dokładnie godzinę przed umówionym spotkaniem wsiadłem w metro. Byłem wtedy 3 stacje od Highbury & Islington, gdzie odbyć miał się koncert, więc czasu co nie miara, aby zdążyć. Niestety los miał inne plany i jakaś siła wyższa sprawiła, że stacja Highbury była zamknięta z powodu incydentu związanego z pasażerem wcześniej tego dnia. No dobrze… posklejany z nagrań głos radzi wysiąść na Euston i użyć overground. Tak też robię, ale okazuję się tam, że będzie to podróż całkowicie na około. Czas ucieka, stres rośnie. Podejmuję kolejną próbę użycia linii Victoria i jadę stację za Highbury, z myślą, że jakoś szybkim krokiem dotrę do Highbury & Islington tylko lekko spóźniony. Wszystko fajnie, tylko to 2 mile drogi… Nie miałem jednak w planach się poddać i popędziłem do klubu. Na całe szczęście menadżer trasy był wyrozumiały i to w sumie ja czekałem parę minut na wywiad.
W końcu ruszyliśmy na spotkanie z Danielem. Napięcie już ze mnie na szczęście zdążyło zejść. Spotkaliśmy go w kuchni robiącego sobie kawę z torebki, o czym nie omieszkaliśmy chwilę podyskutować. Marc, menadżer trasy, zabrał nas posępnymi korytarzami w stronę, jak to on ujął, bardzo cichego pokoju. Miejsce było jak labirynt i emanowało złymi intencjami, no ale czego się nie robi dla wywiadu. „Cichy pokój” okazał się naprawdę ciepłym i przytulnym miejscem, z wygodną kanapą i kolorowym dywanem, co ogromnie odstawało od korytarzy do niego prowadzących. Usiedliśmy wygodnie i rozpoczęliśmy wywiad.
Dawid Zielonka: Jak twoja kawa?
Daniel Gildenlöw: Mm, dziwna. Wcale nie smakuje jak kawa.
DZ: Popełniłem wcześniej błąd i poszedłem do Choccywoccydoodah i wypiłem najsłodszą gorącą czekoladę w moim życiu. Straszny błąd.
DG: [śmiech] Uczysz się całe życie. Ja dowiedziałem się czegoś o kawie w torebkach.
DZ: I musiałeś przyjechać po to do Wielkiej Brytanii. Zacznijmy od czegoś prostego: jak się czujesz w związku z powrotem na trasę? Brakowało ci tego?
DG: Dobrze. Wszędzie nas ciepło przyjęli i nowy materiał wypada bardzo dobrze na żywo. To dobra trasa. Zaczynamy być już jednak trochę zmęczeni.
DZ: Który to już występ?
DG: Nie jestem pewien, ale to jest tak, że gramy ok. 6 koncertów z rzędu, potem mamy dzień na podróż i znowu 6 koncertów, a potem znowu dzień podróży. Dziś mamy 2 występ… więc chyba zagraliśmy 14. Byliśmy też na trasie po Stanach jakiś czas przed tą. Życie na trasie jest dziwne. Myślę, że nie byłoby dobre dla nikogo, kto ma wewnętrzny zegar. Na całe szczęście ja nigdy go nie miałem, więc nie jest to dla mnie problemem. Grasz koncert, zużywasz masę energii i myślisz, że będziesz zmęczony i będziesz chciał iść po prostu do łóżka. Ale tak nie jest, ponieważ jesteś przepełniony adrenaliną, więc wsiadasz w busa i modlisz się o przystanek dla ciężarówek, żeby sobie coś kupić. Cały dzień jest wywrócony do góry nogami. Poszedłem spać o 7:00, co zazwyczaj jest w porządku, ale dziś jechaliśmy do Anglii i musieliśmy użyć promu o 22:00. 22:00 jest najgorsza, bo gdyby to była 6:00, wciąż bym nie spał. 22:00 w środku nocy jest okropna.
DZ: Wiem, co masz na myśli. Ja mam wewnętrzny zegar i coś takiego zaburzyłoby mój cały cykl.
DG: No, i budzisz się na promie i nie ma tam zupełnie nic do roboty. Jesz, bo to jakieś zajęcie. Nie ma sensu iść spać na promie, więc musisz po prostu siedzieć i… [wzdycha]
DZ: Zespół przeszedł sporo zmian w składzie. Jak nowi ludzie wpłynęli na muzykę? Czy mieli coś do powiedzenia odnośnie kierunku, jaki obraliście na „In the Passing Light of Day”?
DG: Pisałem muzykę z Ragnarem. Mogę też poruszyć i ten temat, bo przez lata ludzie, którzy sami nie tworzą muzyki mieli wyobrażenie, że każdy, kto tworzy muzykę, chcę również ją pisać, a to dwie różne rzeczy. Niektórzy aktorzy będą pisać scenariusze filmowe, ale większość z nich pozostanie po prostu aktorami. Jest to zależne od twoich zapędów twórczych. Zawsze pisałem muzykę, ale większość osób, z którymi pracowałem przez te wszystkie lata, nie była tak bardzo zainteresowana pisaniem muzyki, więc to nie jest tak, że ich od tego izolowałem. Po prostu nie mieli zamiaru pisania muzyki. Ragnar jest podobny do mnie w tej materii. Ciągle pisze muzykę. Musi to robić, więc było nam łatwiej pisać muzykę razem. Łatwiej robić to w ten sposób, niż jammować i próbować coś z tego wyciągnąć. W pewnym sensie jest to powrót do układu, który miałem przy 2 pierwszych płytach, kiedy pisałem muzykę wraz z Danielem, naszym gitarzystą w tamtym czasie. Siedziałem też dużo za zestawem perkusyjnym i miałem obok siebie gitarę, więc mogłem grać riff lub go testować. Potem zagrałbym na perkusji, nagrał to i ruszył dalej. Następnie mogłem dodawać kolejne warstwy. To bardzo bezpośredni sposób pisania, co lubię.
DZ: Zdecydowałeś się na Daniela Bergstranda przy produkcji nowego albumu. Czy było to kierowane tym, że chciałeś osiągnąć agresywniejsze i cięższe brzmienie?
DG: Był to oczywisty wybór przez to, w jakim kierunku szła muzyka. Zawsze uważałem, że ma on umiejętność tworzenia bardzo mocnego brzmienia, ale nie klinicznie czystego. Rzeczy, które tworzy, zawsze mają ten organiczny sznyt. Nie boi się on też, że coś będzie się wyróżniać w miksie. W tym kierunku właśnie chcieliśmy pójść. Nasze motto przy tworzeniu tego krążka brzmiało „brzydko-piękny”. [śmiech] Brzmi to lepiej po Szwedzku. Brzydko-piękny znaczy dla nas to, że coś musi być brzydkie, żeby ze sobą współgrało.
DZ: Myślę, że to pasuje, i już przy okazji pierwszego utworu uświadamiacie słuchaczy, że brzmienie będzie ciężkie i wyróżniające się.
DG: Co jest zabawne, to, że wypróbowywaliśmy różne pomysły na utwór otwierający płytę, bo miałem wrażenie, że Pain of Salvation miało sporo dobrych kompozycji kończących, ale można mieć tylko jedno zakończenie [śmiech]. Ale jaką piosenką powinniśmy zacząć? Mieliśmy sporo różnych pomysłów. Wypróbowywałem je wielokrotnie, próbując znaleźć odpowiedni szyk. W końcu poprosiłem o przesłuchanie płyty mojego przyjaciela z dzieciństwa, którego zawsze o to proszę. Powiedział: „To wspaniały album, ale musisz mi obiecać, że zaczniecie od On A Tusday”. A ja na to: „Nie możemy zacząć tym utworem. To nie jest utwór otwierający”. „Nie, jest idealny. Musicie od niego zacząć.” „Nie ma szans, on trwa 10 minut. Odstrasza ludzi.”
DZ: To komunikat.
DG: Tak, właśnie do takich wniosków doszliśmy, ponieważ po tej rozmowie dni mijały, a ja miałem tę myśl w głowie. Zacząłem to rozważać, czego nie robiłem wcześniej. Rozważyłem plusy i minusy, i doszedłem do wniosku, że to całkiem niezły pomysł. To mocne otwarcie, a do tego trwa 10 cholernych minut. Jeśli nie jesteś w stanie przez to przebrnąć, to lepiej od razu sobie daruj. To komunikat. Kolejnym razem, kiedy z nim rozmawiałem, mówię: „Hej, słuchałeś więcej?”. Chyba mieliśmy jakieś nowe warstwy albo coś. „Ta, i muszę ci powiedzieć, że miałeś rację. Nie powinniście zaczynać od On A Tusday”. A ja na to: „Stary, co do chuja?! Właśnie to zrobiliśmy. Zdecydowaliśmy się na to przez to, co powiedziałeś”. Wciąż uważam, że to była dobra decyzja.
DZ: Cofnijmy się trochę w czasie. Na „Road Salt” zamieniliście się właściwie w zespół hard rockowy. Jakie inne gatunki muzyczne byłbyś skłonny eksplorować na płytach Pain of Salvation?
DG: Chyba jakiekolwiek, ale myślę, że wielu fanów jest bardziej przywiązanych do brzmienia niż do samych piosenek. Jeśli zagrasz niektóre piosenki obok siebie, z tym samym brzmieniem, ukażą więcej podobieństw niż różnic. Oczywiście są utwory, które odstają. Ale znajdziesz takie utwory prawie na każdym krążku. Chciałem wyruszyć na moje własne muzyczne ścieżki na jakiś czas. Patrząc na to z perspektywy czasu, miało to dużo wspólnego ze zmianą składu. Jest to dobry sposób znalezienia nowe płaszczyzny dla nowego składu. Poprzez robienie czegoś innego niż w przeszłości. Zawsze mówię, że kiedy zaczynasz zespół i jesteście określoną liczbą ludzi w zespole, w miarę upływu lat… Inaczej. Na początku zespół będzie pojazdem dla twojej wizji. Sprawisz, że zespół pójdzie w kierunku, w którym chcesz, jako kolektyw, ale po jakimś czasie to zespół używa was, muzyków, jako pojazdu, który prowadzi go gdzie on chce. Więc na początku, będziesz chciał zrobić z zespołu swoje idealne narzędzie. Potem robisz 4 album i uświadamiasz sobie, że stałeś się narzędziem zespołu. Nauczyliśmy się mnóstwa rzeczy tylko po to, żeby móc grać tę muzykę. Staliśmy się idealnymi ludźmi do grana tej muzyki. To właśnie robimy – żyjemy i oddychamy tą muzyką. Więc kiedy kogoś wymieniasz, to wszystko się zmienia. Myślę, że przynajmniej dla mnie była to bezpieczna metoda posunięcia się na przód, ponieważ i tak musieliśmy się dostosować do bycia nowymi narzędziami i tak dalej. Dużo odpowiedzi na jedno pytanie. [śmiech obojga]
DZ: Sprowadza mnie to do kolejnego pytania. Dużo osób czekało na album powracający do korzeni i po części go dostali w „In the Passing Light…”, jako że jest w nim parę elementów, które przypominają stare Pain of Salvation, ale co dla ciebie znaczy powrót do korzeni?
DG: Wydaje mi się, że jedyny raz, kiedy świadomie użyłem terminu „wracać do korzeni” dla własnych potrzeb, miał miejsce przy okazji albumów „Road Salt”, co miało znaczyć powrót do moich muzycznych początków i brzmienia lat 70., ale z nieoczekiwanymi elementami. Myślę, że właśnie to zawsze próbuję robić. Nawet jeśli patrzysz w przeszłość, musisz też spoglądać przed siebie. Nie widzę sensu w samym cofaniu się. Bierzesz cokolwiek znajdziesz interesującego w swojej przeszłości, ale używasz tego, żeby wystrzelić na przód. Nie widzę w tym powrotu do korzeni, ale rozumiem, że ludzie mogą widzieć, co przynieśliśmy z przeszłości z zespołem. Myślę, że właśnie tego brzmienia szukaliśmy, kiedy zaczęliśmy nagrywać „Remedy Lane”. Mieliśmy teraz większe możliwości na tego osiągnięcie. Masz tutaj chropowatości i intymność „Road Salt”, osobistą historię jak z „Remedy Lane”, poetyckość „Prefect Element, Pt. 1”, dziarskość krążka „Entropia”, złożoność perkusyjnych konstrukcji podobną „One Hour by the Concrete Lake” i agresję „Scarsick”. Jeśli chcesz, możesz wypatrywać elementów z różnych okresów naszej działalności, ale to nie jest tak, że to właśnie chcieliśmy osiągnąć. Po prostu stworzyliśmy płytę, która według nas była dobra. Mamy za sobą długi okres przy płytach „Road Salt”, które miały być tylko jednym krążkiem, a potem „Falling Home” miał być nagraniem koncertowym, ale nam nie wyszło i musieliśmy nagrać go w studiu i ruszyć w trasę. Potem wylądowałem w szpitalu. Nagraliśmy „Remedy Lane Re:visited”. Było tyle rzeczy, które sprawiały, że czas po prostu mijał, więc myślę, że w czasie pracy nad tym albumem byliśmy głodni stworzenia właśnie takiej płyty. Zwłaszcza po tym jak musiałem leżeć w szpitalu. Jak już stamtąd wyszedłem, było tyle rzeczy, którymi musiałem się zająć. Musiałem zebrać całą moją energię, być bardzo upartym i wypróbować tak wiele różnych dróg, jak tylko mogłem wymyślić. Myślę, że to też wpłynęło na muzykę.
DZ: W mojej recenzji „In the Passing…” napisałem, że jeśli liczycie na to, że Pain of Salvation wróci do korzeni, wróci do czegoś, co robili w przeszłości, to słuchacie nie tego zespołu. Jak właśnie wspomniałeś, każdy wasz album ma różnice, więc nie można mieć dwóch idealnie takich samych od Pain of Salvation. To nie tak działa, nie tak działa ten zespół.
DG: Jeśliby kiedykolwiek do tego doszło, że jeden album byłby kalką lub oczywistym muzycznym rodzeństwem innego, byłbym bardzo zmartwiony. Ponieważ dla mnie zawsze musi istnieć ciekawość. Dla mnie i Pain of Salvation tak samo. Ciekawość rzadko chce odtwarzać. Zawsze byłem bardziej zainteresowany tworzeniem niż odtwarzaniem. Myślę też, że dla większości fanów jest to właśnie to coś, co lubią w nas najbardziej. Jeśli tylko za daleko nie odbiegamy on pewnej ścieżki. [śmiech]
DZ: Na europejską część trasy zaprosiliście jak swój suport Port Noir. Co jest takiego specjalnego w tym zespole, że się na nich zdecydowaliście? Zanim odpowiesz, muszę powiedzieć, że uwielbiam ich ostatni album, więc mam tego wieczoru podwójną ucztę.
DG: Zostali mi poleceni. Muszę być szczery do bólu, nie słyszałem o nich ani ich muzyki, ale przed każdą trasą zespoły wysyłają nam swoje dema i dają znać, że chcą otwierać nasze występy. Zazwyczaj staram się mieć kogoś takiego jak nasi menadżerowie od podejmowania takich decyzji. Przygotowania orientacyjnej listy. Jest tyle zmiennych. Większość zespołów w dzisiejszych czasach może nie dba aż tak o aspekt muzyczny, ale w ogólnym rozrachunku wiem, że nasi fani będą stali i oglądali oba zespoły, więc oczywiście chcę im zaserwować coś, co według mnie jest dobre. Podobna sytuacja ma miejsce, kiedy robisz film. Byłeś bardzo dokładny przy tworzeniu idealnego filmu, a potem puszczasz przed nim jakiś krótki film, który jest po prostu okropny. To niszczy nastrój, wiesz? Chcesz mieć coś, co dobrze obok siebie wypada i musisz myśleć też o innych aspektach, jak budżet trasy, logistyka podróży, ustawienie na scenie, zmiany sprzętu i aspekt personalny. Dzielimy na tej trasie busa, więc musimy mieć ze sobą ludzi, którzy nie są dupkami. Port Noir idealnie pasują w każdej materii. Mieliśmy szczęście ze wszystkimi zespołami, z którymi podróżowaliśmy na przestrzeni lat. Byli świetni zarówno muzycznie, jak i osobiście. Myślę, że Port Noir należą do najlepszych w tej materii. Uwielbiam muzykę, którą grają na scenie. Mimo że nie słyszałem jej przedtem, teraz ją uwielbiam. Dobrze się też razem bawimy. To grupa bardzo fajnych ludzi.
DZ: Zdjęcia w książeczce dołączone do waszego albumu zostały zrobione w tym samym szpitalu, w którym spędziłeś prawdopodobnie 4 najcięższe miesiące swojego życia. Czy w jakimkolwiek stopniu czułeś, że było to zamknięcie bolesnego rozdziału, sposób na pogodzenie się z traumą?
DG: Nie wiem. Wiem, że wszyscy mówią o pogodzeniu i tym podobnych. Czasem myślę, że to ludzki wynalazek. Może coś takiego nie istnieje. Przynajmniej dla mnie. Może to dlatego, że jesteśmy ciągle karmieni tym pojęciem w filmach, jak np. matka i ojciec zabitej dziewczyny muszą zobaczyć winowajcę na krześle elektrycznym i nagle wszystko jest w porządku. Nigdy nie umiałem się z niczym pogodzić i myślę, że życie tak nie działa. To tak jak z raną. Wszystko, przez co przechodzisz goi się powoli i od czasu do czasu musisz to rozdrapać [śmiech], a robienie z tego albumu to najgorsze, co możesz zrobić, jeśli chcesz się z czymś pogodzić, ponieważ trzeba stanąć codziennie na scenie i przenieść się do tego szpitalnego łóżka. Z drugiej strony, przez to trauma przeistacza się w coś innego. Muszę powiedzieć, że pisząc album, byłoby mi łatwiej nienawidzić tych 4 miesięcy. Może to byłoby ode mnie oczekiwane, ale tak nie jest. W ogólnym rozrachunku są to najbardziej pamiętne lata mojego życia i nie chciałbym ich cofnąć. Może brzmi to jak frazes, ale taka jest prawda. Wiesz, wyszedłem z tego silniejszy. Myślę, że nie chcę się z tym pogodzić, ale powrót w to miejsce był na pewno dziwny. Kiedy zaczęliśmy rozmawiać o zdjęciach, a pracowałem przy nich z Larsem, który jest świetnym fotografem i dobrym przyjacielem, chcieliśmy zrobić coś specjalnego. Sesja do „Road Salt” była najfajniejszą sesją, jaką zrobiłem w życiu, ponieważ wyszliśmy z założenia, że możemy zrobić cokolwiek. Wyjechaliśmy na 3 dni na północ. Cokolwiek się stanie, cokolwiek przyjdzie nam do głowy, będziemy otwarci. Zakończyliśmy sesję ogromnym ogniskiem, paląc meble. Wyszły z tego niesamowite zdjęcia. Chcieliśmy zrobić coś podobnego i tym razem. Chcieliśmy stworzyć coś wykraczającego poza zwykłe zdjęcia zespołu. Coś, co idzie w parze z albumem. Któregoś razu po prostu rzucił pomysł. Rozmawialiśmy przez telefon i mówi: „Byłoby super wrócić do szpitala”. Ja na to: „Było by super. To dobry pomysł”. Miał pomysł, żebym leżał w tej samej pozycji w szpitalnym łóżku i na łonie natury. Mieliśmy też więcej pomysłów. Nie wszystkie trafiły do książeczki, ale zrobiliśmy znacznie więcej zdjęć. Okazało się to możliwe, bo nie mogłem odpuścić i skontaktowałem się z jednym z moich głównych chirurgów i zapytałem: „To dziwne pytanie, ale czy byłaby możliwość przyjścia i wypożyczenia sali i zrobienia paru zdjęć?”. Mógł to być każdy pokój, cokolwiek, nawet piwnica. Byle by miało szpitalne łóżko. Dostaję odpowiedź: „Cóż, z jakiegoś niejasnego powodu przenieśli całą aktywność z całego piętra na lato”. Wciąż nie wiem dlaczego, ale całe piętro, na którym leżałem było puste. Po prostu martwe. „Możecie to zrobić, kiedy tylko chcecie, dajcie tylko znać.” Pani chirurg załatwiła nam parę pielęgniarek, które pomogły nam i zaaranżowały łóżko. Powrót tam był czymś niesamowicie dziwnym. Ponieważ robiliśmy zdjęcia w nocy, żeby kontrolować światło, i dlatego, że był to mój oddział, do tego martwy. Po prostu same puste pokoje. Myślałem sobie: „To upiorne”. Zdjęcia zrobiliśmy w moim pokoju. To było po prostu dziwne.
DZ: Czas na trochę pogodniejszy temat [śmiech obu]. Jakie masz najlepsze wspomnienie związane z Pain of Salvation?
DG: Ach, właściwie to rozmawialiśmy chyba o tym wczoraj. Ciężko będzie to pobić, ale byliśmy parę lat temu w Indiach i graliśmy 2 koncerty. Spędziliśmy tam tydzień. To były dwa festiwale, ale nie takie jak mamy tutaj. Byliśmy jedynym zespołem na festiwalu, ale to wciąż festiwal [śmiech]. To było coś w stylu festiwalu studenckiego. Więc mieliśmy 2 występy, jeden w Lakhnau, które jest blisko granicy z Nepalem, a potem zostaliśmy na tydzień, czekając na drugi festiwal, który miał miejsce w Chennai na południu kraju. Ten koncert w Chennai jest prawdopodobnie moim najlepszym występem i wspomnieniem w historii Pain of Salvation. Po pierwsze, dojeżdżamy tam i widzimy tę ogromną scenę i dziwimy się: „To wszystko dla nas?”. Wiesz, mieliśmy te wrażenie, że nikt nie przyjdzie. Że popełnili wielki błąd [śmiech], ale okazało się, że wieczorem przybyło coś między 6000 a 8000 ludzi. Więc to było super, ale lepsze było to, że jak już zobaczyliśmy scenę…
(Daniel przygotowuje podłoże pod to, co chce powiedzieć.)
Wiesz, w Indiach mają te motorowe ryksze, tuk-tuki. Więc podróżowaliśmy w czymś takim i byliśmy przerażeni przez 10 minut, a potem przez resztę drogi wpadasz w taki stan transu, kiedy próbujesz nie myśleć o niczym, bo ruch uliczny jest po prostu brutalny, obłędny. Więc wyobraź sobie, że ci goście mają jeden z najcięższych zawodów na ziemi – prowadzenie tych tuk-tuków. Ruch uliczny w Indiach to mieszanka rowerów, tuk-tuków, małych samochodów, motorowerów, na których jedzie cała rodzina, a także nowoczesnych, ogromnych SUV-ów jadących piekielnie szybko. Wszystko to w jednej kupie, żadnych pasów, nic. Siedzisz sobie w tuk-tuku i myślisz, że umrzesz. „Umrę. Zaraz umrę.” No dobra, zobaczmy, co się wydarzy.
Więc docieramy do tej sceny i widzimy, że jest tam rampa prowadząca prosto na nią i przychodzi mi do głowy ten pomysł. Zazwyczaj tak mam, że przychodzą mi do głowy głupie pomysł, ale zwykle są wokół mnie ludzie, którzy mówią: „Nie, to dobry pomysł, ale niewykonalny”. Więc mówię: „Byłoby super, gdybyśmy mogli przy okazji bisa wjechać na scenę w tuk-tuku”. Nie mieliśmy ze sobą naszej stałej ekipy, więc był z nami ten koleś, który pomagał nam parę razy jako technik gitary, a był on taką osobą, która usłyszałaby twój pomysł i powiedziała: „To wspaniały pomysł”. I to właśnie zrobił. Widział taką możliwość. Więc po tym, jak to powiedziałem, mówi: „Jest rampa. Powinno się udać”. A drugi technik na to: „Ta, ale przez rampę przechodzi kabel z prądem”. Ale on na to, że z takimi kółkami nie powinno być problemu: „Możemy coś na ten kabel położyć. Powinno się udać”. Potem zajął się tym i w końcu udało nam się do tego doprowadzić. Jeden z tych kierowców, najciężej pracujących ludzi na ziemi, wiezie nas, cały zespół, na scenę mieniącą się światłami i z ogromną projekcją z tyłu, wokoło 8000 rozwrzeszczanych ludzi. Mogę sobie tylko wyobrazić, co wtedy czuł. To nie był dla niego normalny dzień w pracy. Ponadto, w trakcie Linoleum tłum wyglądał jak popcorn. Nie rozumiałem, co się dzieje. Ludzie wyskakiwali w powietrze. W końcu zrozumiałem, że pomagają sobie nawzajem, więc 2 lub 3 osoby rzucały trzecią lub czwartą osobę w powietrze. Wszyscy robili to samo. Wyglądało to obłędnie – ludzie podskakiwali jak pingwiny w Muppetach. Mega dziwne. A potem na koniec graliśmy Hallelujah jako ostatni bis i był tam ten pomost, więc wszedłem na niego i usiadłem. Poprosiłem wszystkich, żeby zrobili to samo. Jest ciepła noc w Indiach, oświetla nas księżyc. To imponujące zobaczyć tysiące siedzących ludzi. Zaczynamy grać Hallelujah w bardzo delikatnej wersji. Wszyscy śpiewają z nami i jest po prostu magicznie. A potem z jakiegoś względu… doszło do jakiegoś nieporozumienia odnośnie ciszy nocnej i okazuje się, że ją naruszyliśmy, więc organizatorzy po prostu wyłączyli prąd. A był to ostatni refren Hallelujah. Nie mogli poczekać minutę, naprawdę? 5000 ludzi, bo chyba tylu wtedy zostało, zaczyna krzyczeć: „What the fuck!” (w wolnym tłumaczeniu: „Co do chuja!”). Skandują to: „What. The. Fuck! What. The. Fuck!”. To jest dopiero imponujący dźwięk [śmiech obojga], więc to może być moje najlepsze wspomnienie ze wszystkich. Tysiące ludzi skandujących „What the fuck” w Chennai w środku nocy. Wspomnienie z wykopem.
(Nagle słyszymy, jak ktoś tłucze szkło na zewnątrz.)
Co mówiłeś o szemranej okolicy? Nadchodzą.
DZ: To twój menadżer trasy nas tu przyprowadził. Mam nadzieję, że jesteśmy bezpieczni. [śmiech obojga]
DG: No.
DZ: Nie dziwi mnie, że to twoje najlepsze wspomnienie. Imponujące. Ciekawi mnie, jakie są trzy albumy, które Daniel Gildenlöw wziąłby na bezludną wyspę?
DG: O boże, to niemożliwe.
DZ: Znienawidziłbym cię, gdybyś to ty mnie o to zapytał, ale ja mogę.
DG: Miałem wczoraj jeden z tych wywiadów. Pisany. W którym każde pytanie było niemożliwe do odpowiedzenia. Jezu Chryste!
DZ: Obiecuję, że to jedyne takie pytanie.
DG: Dobra, 3 albumy, które zabrałbym na bezludną wyspę. Zakładam, że miałbym jakiś odtwarzacz na wyspie.
DZ: To oczywiste [śmiech]. Do tego mnóstwo baterii.
DG: Dziwna wyspa do utknięcia na niej. Z masą baterii i odtwarzaczem. „Eye in the sky” The Alan Parsons Project, bo muszę wybrać albumy, które są dostatecznie dobre jako całość. Nie chcę przecież wziąć albumu z jedną perfekcyjną piosenką. Chcę jak najwięcej dobrych piosenek. Próbuję myśleć o piosenkach, bez których bym umarł. Ach, „Under the Pink” Tori Amos, a potem, co jeszcze? Chyba „Abbey Road” The Beatles.
DZ: Niezły wybór.
DG: Racja. Pewnie zatęskniłbym za The Pretender Foo Fighters po jakimś czasie [śmiech obojga], bo nie ma na tych 3 płytach nic, co daję kopa. Słuchasz sobie „Abbey Road” i marzysz, żeby na tym krążku był Helter Skelter, no ale musisz wybrać albumy kompletne. Myślę, że to 3 najbardziej kompletne płyty, jakie słyszałem. Od początku do końca wysoka jakość.
DZ: Mogę powiedzieć, że moja dziewczyna zgodziłaby się pewnie z tobą, jeśli chodzi o Tori Amos. (Zapytałem i powiedziała, że wybrałaby inny krążek Tori Amos.)
DG: To dobry album. Tylko z nim to jest tak, że moje ulubione piosenki Tori Amos się prawdopodobnie na nim nie znajdują. Mam wiele faworytów na „Little Earthquakes” i „Boys from Pele”… Peel? (Daniel wypróbowuje różne wymowy) Nie wiem nawet, jak to wymówić.
DZ: Zdaję mi się, że to nie o piłkarzu.
DG: Nie, ale wciąż wymawiam to, jakby tak było [śmiech]. W każdym razie, zawsze, kiedy słucham „Under the Pink” powala mnie, jak dobry jest to krążek od początku do końca. Łatwo zapomnieć, jak perfekcyjny jest to album. Więc tak, wybrałbym go.
DZ: Słuchałeś nowego albumu Kristoffera, tego z zeszłego roku?
DG: Nie, nie słuchałem. To trochę pokręcone, wiesz, bo to mój brat [śmiech]. Prawdopodobnie próbuję unikać pewnych rzeczy. Wiem, że robiłem to już w przeszłości, dopóki go nie usłyszę… bo mam problem z byciem nieszczerym lub z uczuciem bycia nieszczerym. Więc wolę nie ryzykować, że będę musiał powiedzieć komuś, że to w sumie nie w moim guście, lub kłamać. Czułbym się nieswojo. Więc myślę, że po prostu to podświadomie przeciągam, bo nie chcę mieć uczucia, że nie podobało mi się to tak bardzo, jakbym chciał. Mam nadzieję, że jest niesamowita. Że to fantastyczny krążek.
DZ: Muszę przyznać, że jest. Był w moim podsumowaniu roku (2. Miejsce). Jest naprawdę dobry. Rozpieszczacie mnie.
DG: Cieszy mnie to. Posłucham, kiedy ludzie przestaną mnie o to pytać. Za 2 lata posłucham tej płyty i stwierdzę, że była dobra.
DZ: Może stanie się klasykiem za parę lat?
DG: Kto wie. Może zabiorę ją na bezludną wyspę.
DZ: A czy on słuchał twojej?
DG: Nie mam pojęcia. Podobna sytuacja. Nie pytam. Przyjdzie na jeden z występów, więc usłyszy chociaż te utwory.
DZ: Czas na parę pytań od polskiego fanpage’a zespołu…
(Jak tylko kończę zdanie, w drzwiach pojawia się menadżer trasy pokazujący 1 palec, co ma oznaczać, że została nam minuta, ale udaje nam się wyprosić pięć. Daniel ma przed sobą kolejny wywiad, tym razem przed kamerą.)
Ludzie z fanpage’a mnie zabiją. Mam 2 pytania i 5 minut. Dobra, do dzieła. W czasie pobytu w szpitalu fani wysyłali ci kartki i okazywali wsparcie, co jest wspaniałym aspektem bycia muzykiem, ale jak sobie radzisz w sytuacjach, kiedy fani przekraczają granice? Czy przypominasz sobie jakąś sytuację, w której zachowanie fana było naprawdę nieodpowiednie?
DG: Tak… Zdarzyły się fanki, które pisały do mnie w taki sposób, jakbyśmy byli w związku, ale my się nigdy nawet nie spotkaliśmy. Będąc bardzo we mnie zakochanymi pisali mi: „Och, nie mogę doczekać się następnego razu kiedy się spotkamy i cię przytulę i pocałuję”. A ja nigdy w życiu tej kobiety nie spotkałem. To po prostu dziwne. Wydaje się, że po tych wszystkich filmach, które obejrzałeś, kłamiesz. Brzmisz jak kłamca, mówiąc: „Nigdy w życiu nie spotkałem tej kobiety. Przyrzekam”. Dla mnie to przegięcie. Nasz poprzedni perkusista miał ten sam problem. Dostawał maile od dziewczyn, które brzmiały, jakby mieli romans. Znam go, nie zrobiłby nic takiego. To nie w jego stylu. Oczywiście sprawia to problemy. Jacyś ludzie kontaktowali się z moimi bliskimi, żoną lub dzwonili do naszych przyjaciół, aby nawiązać kontakt. Byli też ludzie, którzy przychodzili i obserwowali dom. Nic w tym złego, ale pewnego razu trafi się ktoś szalony. Do tej pory wszyscy byli w porządku. Dzięki Bogu. Zdarzyły się jednak sytuacje, w których ludzie zdawali się nie wiedzieć, co jest akceptowalne. Nic niebezpiecznego, jak na razie. A całe wsparcie fanów było wspaniałe. Zachowałem wszystkie kartki, które dostałem. Wiele to dla mnie znaczyło w szpitalu. Cieszę się, że nikt się nie zastanawiał, czy będzie to odpowiednie, czy nie, i po prostu to zrobili.
DZ: Cóż, dziękuję bardzo za wywiad, podziękowania od polskich fanów i fanpage’a. Jedna z tych osób mnie zabije.
DG: [śmiech] Jakie to pytanie? Zróbmy to szybko.
DZ: Kiedy piszesz teksty, czy chcesz wydostać z siebie uwięzione wewnątrz uczucia, czy bardziej próbujesz wpłynąć na słuchacza, sprawić, że zacznie rozmyślać nad tym, co usłyszał?
DG: Myślę, że wszystko zaczyna się od pierwszego impulsu, a potem przechodzi w drugi. Zaczynam od tego, o czym chcę napisać. Wydaję mi się, że to właśnie ludzie robią z książkami i filmami, i tym podobnymi. Za każdym razem, kiedy zaczynasz pracować ze swoimi uczuciami, historią czy biografią, musisz być selektywny. Jak tylko zaczniesz wybierać, powstaje fikcja, bo to już nie cały obraz. Więc oczywiście wybierasz części, które przeniosą treść, którą chcesz przekazać. W przypadku „Road Salt” zrobiłem tak umyślnie. Wziąłem część moich uczuć, pomysłów, moje myśli oraz historię, i nie zastanawiałem się przy przekształcaniu ich, w jakim kierunku tylko chciałem. Byłem lekkomyślny przy wybieraniu między autobiografią i fikcją. Utworzyłem miszmasz czegokolwiek tylko chciałem, aby stworzyć dobrą historię. Oczywiście przy tej płycie trzymałem się swoich uczuć. Na przykład, całe to liczenie wtorków zrobiłem na sam koniec, ale wypada to lepiej, kiedy pojawia się na początku, jakbym wpadł na to od razu. Zaczynasz od tego, co chcesz wyrazić, a potem próbujesz sprawić, żeby inni ludzie poczuli to co ty. Czasem trzeba tutaj coś popchnąć, tam coś pociągnąć. Trochę jakbyś… przycinał. [śmiech] Mam nadzieję, że to odpowiada na twoje pytanie.
DZ: Dzięki raz jeszcze. Mam nadzieję, że tak.
DG: Przynajmniej teraz cię ta osoba nie zabije [śmiech].
DZ: Co za ulga.
———- ENGLISH VERSION ———-
Dawid Zielonka: So, how’s you coffee?
Daniel Gildenlöw: Uhm, weird. Doesn’t really taste like coffee.
DZ: I made a mistake earlier, I went to Choccywoccydoodah and had the sweetest hot chocolate in my life. It was a terrible mistake.
DG: [laughs] You live, you learn. I learnt something about a bag of coffee today.
DZ: And you had to come to Great Britain for it. Let’s start with something simple, how does it feel to be back on the road? Did you miss it?
DG: Fine. We’ve had a great reception everywhere and the new material goes down really well live. It’s been a good tour. We’re starting to get a little bit tired at this point.
DZ: Which show is it?
DG: I don’t know counting-wise, but the thing is, we play, like, 6 shows in a row and then there’s travel day and 6 new shows in a row, and a travel day again. This is a second show now… so I guess we did 14 maybe. We did the US not long before that too. Tour life is kind of weird. I guess it wouldn’t work for anyone with a body clock. Luckily, I never had one, so to me it’s not a problem of, like, you play the show, you spend tons and tons of energy, and you think you’d be tired at that point and you’d want to just go to bed. And you’re not, because you’re just full of adrenaline, so you get on a bus and you pray for a truck stop, so you can get something. The day is all shifted. I went to bed at 7 o’clock in the morning, which normally is fine, but today going to England we had to go on a ferry at 10 o’clock (at night). 10 o’clock is the worst time, cause had it been at 6 o’clock in the morning, I would still have been awake. 10 o’clock is terrible in the middle of the night.
DZ: I know what you mean. I do have a body clock and it would definitely disrupt my cycle.
DG: Yeah, and you wake up on a ferry and there’s really nothing you could do. You eat, because that’s something to do. There’s no point in going to sleep on the ferry, so you have to just sit there and… [sighs]
DZ: You had a big share of changes in the band. How much did the new people affect the music? Did they have some say in the direction you went on “In the Passing Light of Day”?
DG: Ragnar and I have been the ones writing the music together. I might as well say that too, cause I know that for the years that’s passed a lot of people who don’t write music themselves had a vision that everyone who plays music wants to write music, which is two different things. I mean, some actors will write movie scripts but most of them will be just actors. It depends on your driving forces. I’ve always been writing music, but lots of the people over the years had not have that strong interest in writing music, so it’s not that I held them away from it, but it’s rather that they never really had any intention of writing music. Ragnar is more like me in that way. He writes music all the time. He needs to write music, so it was easier to write music together. It’s easier to do it that way than try to jam music and pull out from that. So it’s pretty much going back to the same setup I had for the first 2 albums when I would be writing the songs together with Daniel, who was the guitar player back then. I would be sitting behind the drums to a large extent too and had a guitar on my side, so I’d be, like, playing or showing the riff, or testing it. I’d play the drums, we’d record it and move on. Then start adding layers afterwards. It’s a very direct way of writing music for me, which I like.
DZ: You decided to go with Daniel Bergstrand as a producer of your new album. Was it because you wanted to achieve a much more aggressive and heavy sound?
DG: It was just, like, an obvious choice somehow with the direction the music was taking. I’ve always felt that he’s got the ability of making a sound really strong, but he also doesn’t make things clinical. I mean the stuff he does always has this, sort of organic feel to it. And he’s not afraid to let something stick out in the mix. That’s where we wanted to go. Our entire motto for this album when we worked on it was “ugly beautiful”. [laughs] It sounds better in Swedish, but still. Ugly beautiful, which means that something needs to be ugly to make it blend somehow.
DZ: I think it fits, and with the first song you make it clear that the sound is going to be heavy and stick out.
DG: The funny thing is, we were testing different ideas with which song to start with, cause I felt that as usual with Pain of Salvation we had a lot of good ending songs, but you just have one ending to an album [laughs]. But what song should we start with? And we had all these different ideas. I would try them over and over, trying to find the order of the songs. And then, I have a childhood friend, and I said to him as I’ve done since we were kids basically just to listen to it. He said: “It’s a wonderful album, but you have to promise me that you start with On a Tuesday.” And I’m like, “We can’t start with that song, it’s not a starting song.” “No, it’s perfect. You have to start with that.” “There’s no way, it’s 10 minutes long. It’s scaring people of.”
DZ: It’s a statement.
DG: Yeah, that’s what we came to a conclusion of, because after that the days passed and I had that in the back of my head. I started looking at it as a possibility which I hadn’t before. Counting the pros and cons and thought actually it is pretty cool. It really just opens it up and it’s 10-fucking-minutes long and if you can’t handle that, you might as well just get out. It’s a statement. Next time I talked to him, I’m like: “Hi, did you listen some more?” I guess we had some new layers and stuff. “Yeah, and I have to say, you were totally right. You should not start with On A Tuesday”. And I’m like: “What the fuck, man?! We just did that. We just decided to do that, because of what you said.” I still think it was the right decision.
DZ: Let’s move back in time a bit. On “Road Salt” you basically turned into a hard rock band. What other genres would you be willing to explore on Pain of Salvation albums?
DG: Any I guess, but, I mean, I think a lot of the fans are stuck more on this sound than on the actual songs. If you put some of the songs back to back on the stage with the same sound, they will show more similarities than differences. Of course there’s like the off tracks. But you will find the off tracks on basically every album. I wanted to venture into my own musical routes for a while and I think looking at it in retrospective, it had a lot to do with the fact that the line-up was changing in the band, and that’s a good way of finding a new platform for your new line-up. By doing something different than you did before. Cause I usually say that when you start a band and you’re certain amount of people in the band, and as the years pass by… to start with, your band will be like a vehicle for your vision, you will make the band go where you want it musically as a collective somehow, but after a while the band starts to use you as the musicians, as vehicles for where it wants to go. So at the start you will try to make the band a perfect tool for yourself. Then you end up with, like, a fourth album and you realise that you have become tools for this band. We have learned a lot of stuff just for the sake of being able to play this music. We have become the perfect people for playing this music. We are taped by the music we play. This is what we do. We live and breathe this music. So when you change someone, you alter this. I think at least for myself it was a safe way of moving away from that because either way you need to adjust being new tools and everything. Lots of answers to one question. [both laugh]
DZ: That brings me to another question. A lot of people were waiting for this back to the roots album and they partly got it with “In the Passing Light of Day” as it has some bits that sound like old Pain of Salvation, but what does it mean for you to go back to the roots?
DG: I think the only time I have deliberately used the term “going back to the roots” for my own sake was the “Road Salt” albums, which is going back to the roots of my own music background somehow and the 70’ sound in many ways, but with a twist. I think that’s what I’m always trying to do. Even if you’re looking backwards, you always have to keep looking forward too. I don’t see a point in just going back. You pick up whatever you find interesting in your past, but you will use that to propel ahead. I don’t see it as going back, but I can see how people can see what we have brought with us from the past with the band. I think this sound is pretty much what we were looking for when we started doing the “Remedy Lane” album, you know. We had better possibilities of achieving that now. You have the ruggedness and intimacy from “Road Salt”, you have the personal story from “Remedy Lane”, the poetry from “Perfect Element, Pt. 1”, the corkiness of “Entropia”, the drums complexity from “One Hour By the Concrete Lake”, the aggression from “Scarsick”. I mean, if you want to, you can just look at the pieces from the different periods in the life of Pain of Salvation, but it’s not like what we’re trying to do. We just made an album that we though would be a really good album. There was a long period with the “Road Salt” album which was supposed be just one album, then “Falling Home” was supposed to be a live recording of a show. That failed, so we needed to go to the studio and tour with that which took time. Then I ended up in a hospital. We had the “Remedy Lane Re:visited”. There was so many things happening that was sort of, like, letting time passed, so I think we went into making this album with a lot of hunger to make this sort of album. Especially with me having been in the hospital. Once you get out of there, there’s so many things you have to get back on top of. You need to gather all your energy and be very stubborn and just try to explore as many ways as you could possibly think of. And I think that transcends into the music as well.
DZ: In the review of “In the Passing…” I kind of made a statement that if you’re expecting Pain of Salvation to go back to the roots, to go back to something that was in the past, you’re listening to the wrong band. As you just mentioned, every album has different elements to it, so you can’t have 2 same albums from Pain of Salvation. That’s not how it goes, that’s not how the band rolls.
DG: If that ever happened, and one album would come out and it would be like a carbon copy or like a very obvious musical sibling of another album, I’d be worried. Because to me there’s got to be certain curiosity involved all the time, you know. For myself and Pain of Salvation too. Curiosity seldom wants to recreate something. I’ve always been more interested in creation than recreation. And I think for most of our fans that’s what they like about us. If we’re not venturing too far away from the path. [laughs]
DZ: For your European shows you invited Port Noir as your support. What is so special about this band that made you pick them? And before you answer, I have to say that I absolutely love their latest album, so it’s a double treat for me tonight.
DG: They were recommended to me. I have to be dead honest, I had not heard of them or heard their music, but before every tour there’s always, like, bands sending demos and letting us know they want to be opening our shows. What I usually do is I try to have someone like our management at this point to take care of all these decisions. Make a rough selection. There’s so many variables. Most bands today might not care so much about the musical aspect of it, but in the end I know that our fans will stand there and watch both of the bands probably, so of course I want to give them something that I think is good. Same thing is when you make a movie. You were real careful about putting together a perfect movie and then you open up with some sort of short movie that is just crap. It will destroy the mood, you know. You wanna have something that goes well together and then you need to have all those other aspects too, like a tour budget, the logistics of travelling, setup on the stage, the changeovers and the personal aspect. On this tour we’re sharing the bus, so we have to have people that are not assholes. Port Noir they perfectly fit the bill on all these different aspects. We’ve been lucky with all the bands we traveled over the years. They have been nice both musically and personally. I think Port Noir is top of the crop in that matter. I love the music they make on the stage. Although I haven’t heard it before, I love it now. We have a very fun time personally too. It’s a very nice collection of people.
DZ: The photos in the booklet of the album were taken in the same hospital bed you spent probably the toughest 4 months of your life. Did it in any way feel like closing a painful chapter, a way of dealing with that trauma?
DG: I don’t know. I know everyone keeps talking about closure and stuff. Sometimes I think that’s a human invention. Maybe there is no closure. At least not for me. I don’t know if maybe because we’re fed that notion from movies all the time, like: the mother and father of the killed girl need to see the bad guy be electrocuted and all of a sudden they get closure and everything is ok again. I’ve never had closure with anything and I don’t think life works that way. It’s like a wound. Everything you go through it will heal slowly and you will need to scratch it every once in a while [laughs], and making albums out of it is like the worst thing if you want to have a closure because you will have to stand on the stage and go back to that room every night. On the other hand, in doing so it becomes something else. I have to say as I’ve been writing the album, it would be easier for me to hate those 4 months. Maybe that would even be expected of me, but I don’t. In the end it’s one of the most memorable years of my life and I wouldn’t want to have it undone, which is like a cliché thing to say, but it’s just the truth. And I’ve come out of it stronger, you know. I think I’m not looking for closure anyway, but that said it was weird coming back for sure. When we started talking about photos, because I worked together with Lars, who is a great photographer, a good friend, and we always want to do something special, you know. For the “Road Salt” albums that was, like, the coolest photo sessions I’ve ever done, because we were, like, anything goes. We just went up north for 3 days. Whatever happens, whatever ideas we come up with we’ll just be open. We ended the entire session with a huge bonfire, burning the furniture. Brilliant photos came out of that. We were into doing something like that this time around. We wanted to do something special beyond regular band photos. Something that goes with the album. He just came up with the idea at one point. We had a phone conversation and he’s like: “It would be cool to be back in the hospital.” And I was like: “That would be cool. That’s a good idea.” Cause he had an idea of me lying in the same position in the hospital bed, then in nature, and then we had lots more ideas for this. Not all were incorporated, but we did so much more in the end. It turned out it was possible, because I couldn’t let it go and I actually contacted one of my main surgeons during my hospital stay and I’m like: “This is a weird question, but would it be possible at any point to come up and borrow a hospital room and take some pictures?”. I was thinking any hospital room, whatever, even in the basement. Just something with a hospital bed. And I get a reply: “Well, for some obscure reason they had moved all the activity in that entire floor just for that summer.” I’m still not entirely sure why, so the entire floor I was actually lying on in the hospital was empty. Just dead. “You can do it anytime you want, just let me know.” She hooked us up with a few nurses that could help us out and arrange the bed. That was like the weirdest thing coming up there, cause we shot the images at night, so we can control the lights, so just coming up there in this huge hospital ward at night, and this was my hospital ward, and it was just dead, like, totally empty rooms everywhere. I was thinking: “This is spooky.” We actually shot the pictures in my room. It was just weird.
DZ: A bit brighter subject now [both laugh]. What is your best memory related to Pain of Salvation?
DG: Oh, actually, we talked about this only yesterday I think. And this might be hard to beat, but we were in India a few years back and we played 2 shows and we had, like, one week there. It was 2 festivals, but not like festivals here. So basically we were the only band playing at the festival, so it’s still a festival [laughs]. It was like universities make a festival. So we were doing 2 shows, one up in Lakhnau which is close to the border to Nepal and then we stayed for a week waiting for the second festival which was in Chennai in the south. That gig in Chennai is probably my favourite show or my favourite memory in the history of Pain of Salvation. First of all, we get there and there’s this huge stage and we’re the only ones that are going to play. We get there and see the stage and we’re like: “This is just for us?”. We had that feeling that no one’s coming, you know. They’ve made a huge mistake [laughs], but it turns out in the evening something between 6000 and 8000 people come to see us. So that’s great, but even greater is the fact that once we get there we see the stage…
(Daniel provides backstory to what he is about to say)
You know they have those motor rickshaws, the tuc tucs. So we were travelling in one of those and we were scared for 10 minutes and the rest of the trip you’re in some sort of trance state when you’re trying not to think about anything, cause traffic there is just brutal It’s just insane. So imagine those guys must have the hardest job on earth, driving those tuc tucs. The traffic in India is a mix of bicycles, tuc tucs, small cars, moped with an entire family on it, and then the modern, huge SUV cars driving fast as hell. All of that in a bunch, no lanes or anything, and you’re sitting in a tuc tuc thinking you’re gonna die. “I’m dead now. I’m gonna die now.” Well, you know, let’s see what happens.
So we get to this stage and I see that there’s this ramp going up to the stage and I get this idea that, I usually do that – come up with stupid ideas – and normally there are people around me who go: “Nah, it’s a good idea but it’s impossible.” So I say: “It would be real cool for the encore if we could drive up onto the stage on a tuc tuc.” We didn’t have our normal crew with us, so we had a guy that’s been with us a few times as a guitar technician and he’s that kind of person that would pick up your idea and be like: “That’s a marvelous idea.” And he did that too. He could see the possibilities. So I’m saying that and he’s like: “There is a ramp. It should be possible.” And one of the other techs is like: “Yeah, but there’s a power line crossing the ramp”. But he said that with the wheels they have, that wouldn’t be a problem: “We can put something over. That should be possible.” So he starts digging into this and it turns out in the end we’re actually having a tuc tuc. One of those drivers, the ones with the hardest job in the world, is driving us, the entire band, onto the stage with all these lights and, like, a huge stage with a huge projection in the back and 8000 people just shouting. I can just imagine what that day must have been for him. This is not a normal day in traffic for him. Also for Linoleum the crowd looked like popcorn. I couldn’t understand what was happening. People were, like, bouncing in the air. Until I realized they were helping each other, so 2 or 3 people threw a 3rd or 4th person up in the air. Everyone was doing that. It looked just insane, people popping like the penguins in The Muppet Show. So weird. And then towards the end we were playing Hallelujah for the last encore and there’s this catwalk and I go out on it and I sit down and I ask everyone to sit down. It’s a night in India, moonlit, warm, and it’s quite impressive to see thousands and thousands of people sitting down at the same time. And then we start playing Hallelujah and we make it a really soft rendition. Everyone sings along and it’s just magical. And then for some reason… there’s a misunderstanding about the curfew, we have broken it, so the organisers just cut the power. And this was the last chorus of Hallelujah. Couldn’t they have waited one minute, really? 5000 people, probably that’s how many were left, started yelling: “What the fuck!”. They chanted this: “What. The. Fuck! What. The. Fuck!”. And that’s an impressive sound right there [both laugh], so that might be my favourite moment of all. The thousands of people chanting “What the fuck” in Chennai in the middle of the night. Powerful memory.
(All of a sudden we hear a glass breaking outside the room)
What did you say about dodgy area? They’re coming.
DZ: It’s your tour manager who brought us here. I hope we’re safe. [Both laugh]
DG: Yeah.
DZ: I totally see why it’s your best memory. Pretty impressive. I wonder what are 3 albums that Daniel Gildenlöw would take to a desert island?
DG: Oh my God that’s impossible.
DZ: I would hate you if you asked me that, but I get to do that.
DG: I did one of those interviews yesterday. Like a written one where all the question were, like, this is an insane question. Jesus Christ!
DZ: I promise there’s only one like that.
DG: Ok, 3 albums to a desert island. I’d reckon I’d have some sort of player on the island.
DZ: Obviously [laughs]. With lots of batteries.
DG: It’s a weird island to be stranded on. Lots of batteries and a player. “Eye in the Sky” The Alan Parsons Project, cause I need to go with albums that are fairly good in its entirety, because you don’t want to bring an album with that one perfect song, you know. You want as many good songs as possible. I’m trying to think which songs I would die if I didn’t have. Ah, “Under the Pink” by Tori Amos, and then what? Probably “Abbey Road” The Beatles.
DZ: It’s a nice selection.
DG: It is. I would be longing to hear The Pretender by Foo Fighters at some point [both laugh], because there’s nothing on these 3 albums that really bites. You’re listening to “Abbey Road” and you’re, like, I wish I had Helter Skelter on this album, but you have to go with complete albums. I think those are 3 of the most complete albums that I’ve ever heard. They are very high quality all the way through.
DZ: I can tell you that my girlfriend would probably agree with you on Tori Amos. (I asked and she would pick a different Tori Amos album.)
DG: That’s a good album. The trick with that album is that my favourite songs by Tori Amos are probably not on that album. I mean I have some real favourite songs from “Little Earthquakes” and “Boys from Pele”… “Peel”. (Daniel tries different pronounciations) I don’t know how to pronounce this even.
DZ: I guess it’s not about the football player.
DG: It’s not, but I keep pronouncing it that way [laughs]. But, anyway, every time I listen to “Under the Pink” I’m just floored by what a good album that is from track one to the end of it. You tend to forget how perfect the album is. So, yeah, that’s the one I would pick.
DZ: Did you listen to Kristoffer’s new album, the one from last year?
DG: No, I haven’t. It’s a tricky thing, you know, cause he’s my brother. [laughs] Probably I’m avoiding certain things. I know I’ve done this in the past too, as long as I haven’t heard it… Because I have a problem with being dishonest or feeling dishonest even. So I’d rather not take the risk of having to tell anyone that it’s not really my cup of tea or that I would have to lie. That would just feel so odd. So I think I’m just postponing it, probably subconsciously, because I don’t want to risk the feeling that I didn’t like this as much as I would have wanted to. I’m hoping it’s marvelous. That it’s a fantastic album.
DZ: I have to say it is. It was on my end of year list (2nd place). It’s very good. You guys are spoiling me.
DG: I’m glad to hear that. I will listen to it when no one asks me anymore. In 2 years I will listen to it and say that it was good.
DZ: Maybe it will become a classic in a couple of years?
DG: Who knows. Maybe I’ll bring that to a desert island.
DZ: Did he listen to your album?
DG: I have no idea. It’s the same thing. I don’t ask. He’s gonna come to one of the shows, so if nothing else, he’s gonna hear those songs.
DZ: Now it’s time for some questions from your Polish fanpage…
(As I finish my sentence, Pain of Salvation’s tour manager shows up in the doorway showing 1 finger, indicating that we have one minute left, but we plead we can wrap it up in 5 minutes. Daniel has another interview, a video one, right after this one.)
The fanpage people are going to kill me. I have 2 questions and 5 minutes. Ok, let’s do this. During your stay in hospital fans sent you cards and showed their support, which is amazing side of being a musician, but how do you deal with the borderline cases when fans cross the line? Can you think of any situation a fan put you in that was terribly inappropriate?
DG: Yeah… I’ve had fans writing to me as if we were an item, but we’ve never met, you know. Them being strongly in love with me they wrote: “Oh, I can’t wait until the next time we meet and I hug you and kiss you.” And I’m like: “I’ve never met this woman.” It just feels weird. Feels like after all the movies you’ve watched you’re lying. You sound like a liar saying: “I’ve never met this woman. I promise.” To me that’s just way out of line. Our previous drummer had that problem too, getting emails from girls that sounded like they were having an affair. I know the guy, he wouldn’t do anything. It’s just not him. That causes problems of course. Some people have contacted relatives or my wife, or called our friends and tried to make contact. I had people coming by and watching the house. It’s fine, you know, but one of those days one of them will be crazy. So far everyone’s been nice people. Thank God. But, there’s been a few cases people were out of touch with what is acceptable. Nothing dangerous so far, though. And all the support was great, I saved all the cards I got. It really meant a lot to me in the hospital. I’m glad that they didn’t think too much about whether it was appropriate and just did it.
DZ: Well, thank you a lot for the interview, thank you from the Polish fans and the Polish fanpage. One of those people is going to kill me.
DG: [laughs] Which question was that? Let’s do it quickly.
DZ: When writing lyrics do you want to get out what feelings are trapped inside of you or it’s more of a way of affecting people, making them contemplate what they just heard?
DG: I think I start with the first and I move towards the second. I start with what I feel like writing about. I guess that’s what people do with books and movies and whatever. Any time you start working with your feelings and your history or your autobiography, you need to make a selection. As soon as you make that selection, you have actually made fiction, because it’s not the entire picture of it. So of course you will pick the parts that will get the message through and with “Road Salt” I did that deliberately. I took parts of my feelings, parts of ideas and thoughts and my history, and I didn’t think twice about tweaking it in whatever direction I wanted. I was, like, totally careless about picking sides between autobiographical or fiction. I just made a mix of whatever I wanted to make a good story. For this album, of course, I stuck with what I felt. For instance, the entire counting the Tuesdays thing is something I did afterwards, but it’s much more powerful to put it in the beginning as if it was thought of at that point. You start with what you want to express and then you take that into how can you make other people feel what I felt. Sometimes you need to push a little there, pull a little there. Sort of, like… trim it. [laughs] Hope that answers the question.
DZ: Thank you again. I hope it does.
DG: So at least that person won’t kill you now [laughs].
DZ: That’s a relief.