Jacky Terrason (fot. Rita Pulavska) |
Fenomen małej górskiej wioski położonej w sercu Karpat Zachodnich nie przestaje zadziwiać. Do Garany przyjeżdzają zarówno ci, którzy chcą podziwiać piękno natury jak i zwolennicy wyrafinowanego i zawsze bezkompromisowego jazzu. Z biegiem lat festiwal w Garanie wyrósł na najważniejsze tego typu wydarzenie w Rumunii i śmiało konkuruje z największymi festiwalami w Europie Zachodniej, których w sezonie letnim nie brakuje. Dlaczego więc artyści jak i niemal 10-tysięczna widownia co roku wybiera kapryśny górski klimat i raczej ubogą bazę turystyczną tego regionu zamiast słonecznego, nadmorskiego kurortu? Na to pytanie może odpowiedzieć jedynie ten, który w Garanie był i sam wszystkiego doświadczył.
Wyprawa do tej części Europy to trochę jak podróż w czasie. Najlepszą bazą wypadową jest Timisoara, trzecie pod względem wielkości miasto w Rumunii obdarzone przydomkiem „Mały Wiedeń”. Urokowi tego miasta oprzeć się nie trudno zwłaszcza w ciepłe, letnie wieczory, kiedy spacerując po gęstej sieci uliczek podziwiać możemy romantycznie oświetlone zabytki architektoniczne. Wszak Timisoara to pierwsze europejskie miasto i drugie po Nowym Jorku, którego ulice zostały oświetlone elektrycznie (1884). W ciągu dnia niestety wiele z tych zabytków traci na urodzie ze względu na pilną potrzebę ich renowacji, a że korupcja w Rumunii ma się doskonale, to i wszystkie aspekty kulturalne schodzą na plan dalszy.
Jan Garbarek (fot. Marcin Puławski) |
Wyjeżdżając z Timisoary spotykamy się ze scenerią, która może nie byłaby dla nas zaskoczeniem, ale jakieś 25 lat wstecz. Kopy i stogi siana są tam stałym elementem krajobrazu, ale jeszcze większy sentyment budzą w nas niespiesznie, wręcz majestatycznie poruszające się furmanki. Wizyta na bazarze u podnóża Karpat Zachodnich też stanowi niemałą atrakcję. Starsze panie przystrojone w tradycyjne, kolorowe chusty nie tylko oferują nam produkty ze swoich domostw, ale również kawałek swojego serca. To właśnie dlatego pomidory są tak słodkie, że rozpływają się w ustach, arbuzy tak duże, że aby je unieść potrzeba silnego chłopa, a czosnek tak aromatyczny, że wszystkie opowieści o wampirach możemy uznać jedynie za legendę.
Ostatni odcinek trasy do Garany wiedzie krętą drogą przez ciemne, świerkowe lasy, aby po ponad godzinie uważnej jazdy dotrzeć do pięknie położonych, oblanych podeszczową mgłą wysokogórskich, międzyleśnych polan i łąk w okolicy wioski Brebu Nou. Stamtąd też możemy dopatrzeć się już upragnionego celu naszej podróży. Scenografia jednego z najciekawszych wydarzeń muzycznych na świecie stworzona została z iście tolkienowskim rozmachem.
Festiwal jazzowy w Garanie trwa zaledwie 4 dni, ale swoją intensywnością może obdarować imprezy ciągnące się tygodniami. W tym roku odbył się w dniach 11 – 14 lipca. Scena znajdująca się na Polanie Wilków była głównym obiektem muzycznej akcji. Koncerty odbywały się tam od wczesnych godzin wieczornych do późnej nocy. Ulokowana nieopodal scena przy restauracji Rascruce ściągała widzów koncertami po południu, a dla tych najbardziej gorliwych pozostawały jeszcze koncerty w pobliskiej wiosce Valiug, gdzie z pobliskiego katolickiego kościółka wybrzmiewała muzyka na tyle eksperymentalna, że tamtejsze zastępy aniołów musiały być mocno skonfundowane.
Maciej Obara (fot. Rita Pulavska) |
Już pierwsze dźwięki saksofonu Jana Garbarka potwierdziły tezę, że wybór kwartetu (Trilok Gurtu – instr. perkusyjne, Rainer Bruninghaus – fortepian, Yuri Daniel – gitara basowa) właśnie tego artysty na inaugurację całego festiwalu był trafiony idealnie. Ton jego instrumentu rozchodził się z niebywałą mocą pomimo, że dynamika jego fraz często nie wychodziła nawet poza klasyczne piano. Dopiero kiedy zamienił swoje charakterystyczne sopranino na tenor, faktura stała się bardziej odważna, a momentami nawet brawurowa. Głównym prowodyrem takiego rozwoju sytuacji nie był jednak lider, a hinduski mistrz instrumentów perkusyjnych – Trilok Gurtu. To właśnie on swoim nieprzejednanym spojrzeniem i niczym nieokiełznanymi rytmami rozporządzał czasem muzycznej akcji, której kulminacją była niemal monumentalna partia solowa. Kiedy w scenicznym amoku zaczął uderzać w wiadro wypełnione wodą, ktoś w tłumie krzyknął – On zaklina deszcz! Nie minęło 10 minut jak rozpętała się prawdziwa ulewa, na tyle intensywna, że koncert został przerwany, a publiczność pośpiesznie zwinęła się do swoich… namiotów.
Szczęśliwi Ci, którzy mogli zarezerwować miejsce zamieszkania z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Jak trudno dostępna jest Garana poza sezonem letnim świadczy liczba stałych mieszkańców wioski, która nie przekracza dziesięciu osób. Srogie zimy, ulewne deszcze i cała reszta „złośliwości” natury nie pozwoliły na zbudowanie solidnej bazy turystycznej. Kilka pensjonatów, również tych w pobliskich wioskach, nie może zaspokoić wielotysięcznej chordy jazzowych entuzjastów. Podstawowym lokum gwarantującym przetrwanie jest więc namiot i porządna odzież. Publiczność na koncertach przygotowana była więc na każde warunki atmosferyczne oraz – co najważniejsze – na całkowicie bezkompromisową muzykę.
Renaud Garcia-Fons (fot. Marcin Puławski) |
Doświadczył tego na własnej skórze jedyny reprezentant Polski na festiwalu – Maciej Obara. Jego skandynawski kwartet (Ole Morten Vagan – kontrabas, Jon Falt – perkusja), w którym zaingurował zastępujący Dominiką Wanię na fortepianie Havard Wiik okazał się czarnym koniem całego festiwalu. To była najtrudniejsza muzyka w odbiorze, całkowicie uwolniona od sztywnego gorsetu teorii i zasad muzyki. Cała czwórka była niemal rozjuszona otaczającą ich scenerią, a świeże górskie powietrze wyostrzyło ich twórczy instynkt do granic możliwości. Tym razem zamiast strumieni deszczu z nieba lały się strumienie dźwięków ze sceny, istne kaskady wysublimowanych harmonicznych funkcji, nawałnice karkołomnych rytmicznych podziałów i wreszcie dzika, pierwotna energia, którą porównać można jedynie do koronnego dzieła Igora Strawińskiego – „Świętej Wiosny”. Koncert spotkał się z takim aplauzem widowni, że wywołał niemałe zdumienie wśród wykonawców. What can I say my friends – powiedział na zakończenie Maciej Obara nie kryjąc uśmiechu i satysfakcji.
Na drugim biegunie muzycznej wrażliwości pokazało się trio kanadyjskiego pianisty Jacky Terrassona (Ali Jackson – perkusja, Sylvain Romano – kontrabas). On każdy dźwięk nie tyle grał, co pieścił, a pojedyncze uderzenie w klawisz fortepianu potrafiło wywołać konwulsję całego ciała. Terrason bawił się ciszą, pauzą, szmerem, co i rusz wplatał nowe motywy do nigdy do końca niedookreślonego tematu. Jego kompani, zdani na jego każde skinienie, wpatrzeni byli w niego jak w wyrocznię. A cała narracja jakby od niechcenie, dla zabawy, na pełnym luzie. Prawdziwe mistrzostwo, którym obdarzeni są jedynie artyści przekonani o swojej wartości, ale pozbawieni pychy i arogancji.
Paolo Fresu (fot. Rita Pulavska) |
Duet Dorantes (fortepian) – Renaud Garcia-Fons (kontrabas) to natomiast przykład wirtuozerii w najpełniejszym tego stopnia znaczeniu. Wirtuozerii wywodzącej się z muzyki klasycznej, a swoją formą zahaczającą o jazz i flamenco. To co potrafi zrobić Francuz na kontrabasie wychodzi poza wszelkie wyobrażenia możliwości gry na tym instrumencie. Nie bez powodu określany jest on Paganinim kontrabasu. Patrząc na jego technikę gry, aż włos jeży się na głowie. A robi to wszystko niesłychanie płynnie i z jakimś dziwnym grymasem i wyrazem zaskoczenia na twarzy, jakby sam do końca nie wiedział jak to się dzieje, że gra tak jak gra.
Bez fajerwerków technicznych odbył się koncert bandu, od którego wszyscy ich oczekiwali. Mathisen – Robin – Borlai zagrali z polotem, a jednocześnie mocno stąpali po ziemi dzięki czemu ich fusion uniknął porównań ze sportem wyczynowym, co w przeszłości, chociażby węgierskiemu perkusiście się zdarzyło.
Bardzo wiele pozytywnych emocji wywołał wstęp tria utalentowanego francuskiego pianisty Gregory’ego Privata (Chris Jennings – kontrabas, Arnauld Dolmen – perkusja). Jego pozytywnie nakręcona muzyka z elementami słonecznych rytmów Martyniki (kraju urodzenia artysty) bezskutecznie rozganiała zbierające się kłęby deszczowych chmur nad sceną, ale poprzez swoją wartość artystyczną bardzo ocieplały atmosferę wśród widowni. Podobnie było podczas koncertów Włochów, chociaż w ich przypadku znacznie większe znaczenie miała ich sceniczna aparycja.
Bobby Privet (fot. Marcin Puławski) |
Giovanni Guidi po raz pierwszy zagrał w Rumunii u boku Tomasza Stańki. To właśnie jemu Guidi zadedykował cały koncert inicjując go utworem Tomasz. Włoski pianista to artysta obdarzony na tyle dużą wyobraźnią w kreowaniu muzycznych pejzaży, że jego kariera pod własnym szyldem (w Garanie wystąpił w kwintecie) wyjątkowo mu służy. Jego kompozycje są melodyjne i niejednokrotnie odwołują się do włoskiej tradycji, ale jednocześnie na tyle odważne formalnie i wyrachowane technicznie, że słucha się go z rumieńcami na twarzy jak podczas dobrego thrillera.
Inny Włoch – Paolo Fresu – wraz z wiecznie uwikłanym w dziesiątki projektów Larsem Danielssonem postawił na lirykę spod znaku ich wspólnej płyty „Summerwind”. Posągowe pozy podczas gry sprawiały, że dźwięk flugelhornu włoskiego artysty niejako zastygał nad żywiołowo reagującą publicznością. Kołysanka Rosmary zabrzmiała w takich okolicznościach nie tyle tajemniczo, co wręcz złowrogo. W piękne, pastelowe brzmienia obfitował też występ brytyjskiego maga saksofonu i klarnetu basowego – Johna Surmana. Jedyny przedstawiciel kraju, który teraz najszybciej kojarzymy z brexitem zaprezentował muzykę jednoczącą pokolenia i muzyczne obyczaje. Wyjątkowo pozytywny i donośny przekaz, którego na Wyspach obecnie tak bardzo brakuje.
John Surman (fot. Rita Pulavska) |
Supergrupa Moshulu (Jeff Berlin – gitara basowa, Dennis Chambers – perkusja, David Sancious – keyboards, Oz Noy – gitara) zaprezentowała dosyć ograniczony stylistycznie repertuar spod znaku fusion. Oczywiście wszystko było w pełni profesjonalne i zawodowe, ale zabrakło elementu zaskoczenia. Czyżby tych starych wyjadaczy powoli konsumowała rutyna? Tego samego nie można powiedzieć o innym istotnym graczu amerykańskiej sceny jazzowej. Niemal siedemdziesięcioletni perkusista Bobby Privet to istny wulkan energii w porównaniu do poprzedników. Mainstreamowy program jego Classic Bump Band zabrzmiał może nie odkrywczo, ale bardzo świeżo i z pełnym animuszem. Czasami więc nie tylko sam repertuar i umiejętności, ale przede wszystkim postawa na scenie ma decydujące znaczenie. Szacunek do widzów jak i miejsca, w którym się gra przysporzyła na pewno więcej nowych fanów Privetovi, niż kreowanej na gwiazdę grupie Moshulu.
Wiele możliwości do zaprezentowania się z jak najlepszej strony mieli również gospodarze festiwalu i to na wszelkich możliwych frontach. W małym, ale niezwykle uroczym kościółku katolickim w pobliskiej wiosce Valiug codziennie w południe odbywały się koncerty, które zdecydowanie odbiegały od katolickiego obrządku. Raul Kusak w solowym występie przedstawił ponad godzinną, bezceremonialną fortepianową improwizację opartą na własnej muzycznej fantazji. Licznie zgromadzeni „wierni” słuchali go niczym przejętego swoją rolą kapłana sztuki. Saksofonista Catalin Milea i jego kwartet w projekcie „Jazz on Pink Floyd” zaprezentował niebanalne i bezkompleksowe podejście do twórczości legendarnego bandu. Co ważne bez spłycania zawartości oryginalnego materiału jedynie do jazzowej improwizacji, ale rozwijając go motywicznie i formalnie z zachowaniem charakterystycznej dla Floydów około muzycznej aury. W końcu, na scenie głównej wystąpił gitarzysta Horea Crisovan z grupą Jazzybit w najbardziej prog rockowo brzmiącej produkcji. Koncert obfitował w liczne, ale niewymuszone popisy techniczne, które przy poprawnie skonstruowanej całości, zawsze mogą liczyć na doskonałą percepcję.
Jazzowe misterium mające miejsce z dala od utartych turystycznych szlaków i niejednokrotnie stawiające nas poza własną strefą komfortu to przedsięwzięcie na tyle unikalne, że należy mu się zdecydowanie szersza międzynarodowa rozpoznawalność. Garana niczym artystyczny ashram to miejsce, gdzie każdy może spróbować być tym, kim jest w rzeczywistości. Muzyka i natura jest medium doskonałym.
Trilok Gurtu (fot. Marcin Puławski) |