Bardziej kiczowatej okładki chyba w życiu nie widziałem. No… I to by było chyba na tyle, jeżeli chodzi o mankamenty. Słuszna porcja dziegciu szybko zachodzi w niepamięć przy pierwszych dźwiękach tego albumu. No dobra, nie jest tak, że od razu bije ta płyta i zmusza do klęknięcia siłą młota pneumatycznego, ale po przesłuchaniu całości kopara co niektórym może opaść. Po wydaniu albumów zawsze brak im paru kroków do podium progresywnego fenomenu roku. Zawsze są tuż tuż. Na nic im jednak owe troski, bo nie czuć ani trochę, aby schodzili z tonu i tej bajecznej furii melodyczno-rytmicznej rozrywki, która tym razem w swej progresywności zahacza atmosferą o Dziki Zachód. Dawno nikt nie bawił się tak muzyką jak ci oto arystokraci rodu nieznanego. Koncepcja niewyuzdana, mocno ekscentryczna, ale nie każdemu taki klimat do gustu podejdzie. Progresywność nie jest jednak przesadzona, ale niekiedy zbytnio przearanżowana, zwłaszcza partie opatrzone większą subtelnością, które powinny raczej kierować się ku bardziej minimalistycznym elementom aranżacji. Być może są za bardzo zachowawcze i tak przewidywalne, co do nich raczej nie pasuje. Liryczny przekaz konceptu przykrywają mocniejszymi elementami, które z kolei świetnie prezentują kompozycyjną percepcję i odważne podejście do aranżacji całej trójki. Mają „cojones” bez dwóch zdań. Elementy dosiadają się nawzajem w gąszczu pięknych motywów, które bynajmniej nie są sobą przerysowane. Gonią i wpadają w sidła progresywnych załamań. Podbite solowymi wtrąceniami, którym brak może światła reflektorów, ale na ten zespół raczej trzeba patrzeć przez pryzmat muzycznej monogamii. Świetnie się ze sobą rozumieją i właściwie to dobrze, że przed siebie nie wychodzą, bo perły zawsze będę przed wieprzami.