Na chwilę przed 20:30, w środowy wieczór 25 czerwca, Bellahouston Park drżał z ekscytacji. Nad zielenią unosił się zapach trawy i nerwowego oczekiwania – bo choć Sting odwiedzał Glasgow nie raz, tym razem przywiózł koncepcję Sting 3.0: ascetyczne trio, bez zbędnych dekoracji, skupione wyłącznie na muzyce. Scena festiwalu Summer Sessions zdawała się stworzona do takiej idei, a ciepłe – jak na szkockie standardy – popołudnie tylko podgrzewało atmosferę.
Pierwszą gwiazdką wieczoru była Sophie Grey, która – machając flagą z napisem „Glasgow debut” – weszła na scenę niczym komiksowa superbohaterka elektropopu. Samotna, wspomagana jedynie starannie wyprodukowanym podkładem, rzuciła się w stylistyczny wir gdzie Madonna spotyka Lady Gagę, a wszystko podlane odrobiną anime-barbie błysku. Jej choreografia – świadomie „robotyczna” – raz po raz kontrastowała z wokalem, który w odważnym coverze George’a Michaela miejscami balansował na granicy możliwości, ale podkreślał jej bezczelny charakter debiutantki. Publiczność, początkowo jeszcze rozproszona po food-truckach, gęstniała z każdym numerem, by na koniec odprowadzić artystkę życzliwym aplauzem; już wtedy czuć było, że ta „retro-electro” outsiderka ma w sobie potencjał na coś więcej niż rozgrzewkę przed ikoną rocka.
Gdy z głośników wybrzmiała playlista lat 80., a niebo zawisło w typowo szkockiej, granitowej szarości, na scenę wkroczyła Alison Moyet – świętująca czterdziestolecie kariery i świeżo po czterech miesiącach światowego tournée. Nie wybrała oczywistej ścieżki greatest hits; postawiła na repertuar introspekcyjny, powoli rozplatający jej muzyczną historię. Dopiero przy Nobody’s Diary tłum zrozumiał, że to występ do wsłuchania się, a nie tylko do wspólnego śpiewania. Późniejsze Changeling i Beautiful Gun udowodniły, że alt Moyet wciąż potrafi przeciąć powietrze jak brzytwa, choć nagłośnienie nie zawsze było jej sprzymierzeńcem. Kiedy w akustycznym wstępie przerzuciła most do zmysłowo zreinterpretowanego Love Resurrection, park eksplodował brawami, a finałowe Only You i przewrotnie wieńczące set Don’t Go zamknęły podróż w czasie, w której artystka – w czarnej, lekko gotyckiej stylizacji – zagadywała publiczność swymi słynnymi „ramblings”, jakby chciała przedłużyć wieczór o kolejną godzinę opowieści.
Sting przyjechał do Glasgow dzień wcześniej, zatrzymał się w hotelu Blythswood Square, a wieczorem, ubrany w zwykły T-shirt i adidasy, rozdawał autografy. Trudno było uwierzyć, że to weteran stadionów i laureat setek nagród – w jego spojrzeniu nie widać było ani odrobiny rutyny. Ten dystans do własnej legendy stał się leitmotivem koncertu: pokazania, że mit można odbrązowić, nie tracąc ani grama charyzmy.
Set otworzył Message in a Bottle. Przy pierwszych akordach publiczność zamieniła się w chór z nadmorskiego Tyne & Wear, skąd Sting wywodzi swe muzyczne korzenie. Z Chrisem Maasem na perkusji i Dominicem Millerem na gitarze utwór brzmiał ostrzej niż w czasach The Police – bardziej garażowo, z wyraźnym akcentem na pulsujący bas. Chwilę później świeża, rockowo podkręcona wersja I Wrote Your Name (Upon My Heart) pokazała, że Sting nie zamierza odcinać kuponów, lecz testować nowe aranżacje.
Największe wrażenie robił sposób, w jaki trio podróżowało między stylistykami. Englishman in New York otrzymał swingujący groove, podczas gdy Fields of Gold – zagrane przy zachodzącym słońcu – zabrzmiało jak intymna kołysanka dla kilku tysięcy ludzi. W Desert Rose subtelne sample oudowych fraz splotły się z ascetyczną sekcją, nadając utworowi surowości, której próżno szukać w wersji studyjnej. Glasgow, miasto o robotniczym rodowodzie, wychwyciło tę szczerość natychmiast: gdy w Walking on the Moon Sting odpalił charakterystyczny, podskakujący groove, park eksplodował okrzykami radości.
Nie można pominąć formy samego artysty. Poruszał się z młodzieńczą lekkością, choć zdarzało mu się przysiąść na krawędzi odsłuchu, by dać nogom chwilę wytchnienia. Głos nie wspina się już na szczyty z epoki „Synchronicity”, ale dojrzałość barwy dodaje interpretacjom głębi. Shape of My Heart zabrzmiało jak list do samego siebie, bardziej przekonujący niż 32 lata temu. W finałowych bisach Roxanne i Fragile połączyły stadionową euforię z ciszą tak gęstą, że słychać było tylko dudnienie pobliskiego metra.
Koncert w Glasgow to jednak nie tylko kolejny punkt na mapie. „Sting 3.0” jawi się jako ukłon w stronę korzeni The Police, ale też odpowiedź na potrzeby słuchaczy spragnionych organicznego brzmienia – mniej symfoniki, więcej potu i drewna. Wieczór otworzył europejską część tegorocznej trasy, przed którą stoją jeszcze Cardiff, Luksemburg, jesienne hale w Niemczech, Londynie, a także w Krakowie (Tauron Arena) i Gliwicach (PreZero Arena) . Sting udowadnia, że im mniej ozdobników, tym wyraźniej słychać piosenkę – a ona, w jego wydaniu, nadal działa jak list w butelce rzucony na fale popkultury.
Organizatorzy Summer Sessions mogą odetchnąć z ulgą: mimo zapowiadanego strajku w komunikacji miejskiej park był łatwo dostępny, a kolejki do stanowisk z piwem i haggisem przesuwały się szybciej niż rytm w Every Little Thing She Does Is Magic. Publiczność – od nastolatków w koszulkach The 1975 po sześćdziesięciolatków w wyblakłych tour-shirtach z „Dream of the Blue Turtles” – stworzyła piknikową atmosferę rodzinnego święta. Może to szkocka gościnność, a może fakt, że melodie Stinga należą do rzadkiej kategorii: każdy ją zna, nawet jeśli nie pamięta skąd.
Kiedy cichły ostatnie takty Fragile i scenę przeszywały flesze telefonów, łatwo było zapomnieć, że artysta przed nami to człowiek z krwi i kości, a nie hologram uniwersalnej pop-ikonografii. A jednak wrócił, ukłonił się i rzucił po szkocku: „Cheers, Glasgow, see ye next time!” – prosty gest, który podsumował wieczór lepiej niż jakakolwiek pirotechnika. W epoce superspektakli Sting pokazał, że czasem wystarczy dobra piosenka, trzy instrumenty i park pełen ludzi. Reszta to tylko echo – przyjemne, lecz niekonieczne.
Glasgow zapisało się więc na mapie „Sting 3.0” nie jako zwykły przystanek, lecz jako manifest minimalizmu, w którym legenda mierzy się z własnym dorobkiem i wychodzi z pojedynku zwycięsko. Jeśli dalsza część trasy utrzyma tę szczerość, słowo „objazd” odzyska romantyzm dawnych wędrówek trubadurów. A my, krytycy i fani, zostaniemy z luksusowym zmartwieniem: dokąd pojechać następnym razem, by znów poczuć dreszcz, gdy butelka z piosenką wypływa ze sceny w świat.