Okraszona twardą elektroniką i anielskim głosem muzyka. Nieoczywiste melodie. Lekkość fortepianu i rockowe riffy, a na nich wokalne flażolety. Jedyna taka muzyka, gdzie pop miesza się z taką ilością prawdziwej melancholii. Muzyka, której przebojowość scala się z dużą dawka ambicji i ekstrawertycznych motywów szukających swoich rozwiązań nawet w progresywnym świecie rocka. Muzyka agresywna i niezwykle intensywna. Wielokrotnie to po prostu rockowa miazga, ale skutecznie tłumi ją i rozczula wokalna nagość i niewinność lidera. Jest w jego muzyce spora doza pompatyczności i melodyjnego królestwa art rocka. W gęstwinie muzycznej hybrydy znajdziemy jednak sporo spokojniejszych walorów, które stopią kapryśności bardziej dzikich zagrywek. Paradoksalnie, ze względu na tak głębokie i drastyczne zróżnicowanie liryzmu i ogromny zakres aranżacyjnych struktur, kompozycje niekiedy sprzężone są w absurdalnej formie, ale może w tym właśnie sęk. Niektórych rozkojarzą, ale wytrwali taką fuzję na pewno docenią, chociaż wątpię, że poddadzą się jego „loopowi”. Słuchałem tego wydawnictwa w błogim spokoju. Lekko zaczarowany. Delikatnie skupiony. Zwyczajnie zrelaksowany. Ten album nie był dla mnie zaskoczeniem. Ci, którzy jego twórczości nie znają na pewno zwrócą na niego szczególną uwagę, ale „prawiczków” z kolei długość całego wydawnictwa może znużyć. Katharsisowe wydawnictwo. Tak czy siak!