1. Anywhere Out of The World 2. Windfall 3. In The Wake Of Adversity 4. Xavier 5. Dawn Of The Iconoclast 6. Cantara 7. Summoning Of The Muse 8. Persephone
SKŁAD PODSTAWOWY: Lisa Gerrard – wokal, różne instrumenty; Brendan Perry – wokal, różne instrumenty PRODUKCJA: Dead Can Dance
WYDANIE: 1987 – 4AD
Ty wiesz, że dzień niszczy noc, a noc dzieli dzień – tak śpiewał o pradawnej równowadze w naturze i walce dwóch antagonizmów Jim Morrison, dokładnie pięćdziesiąt lat temu tymi słowy otwierając… no właśnie, „Drzwi” (a właściwie ich debiutancki album). A co, jeżeli jedno z nich wygra? Co się stanie, jeśli któreś zdominuje rywala? Na Dwór Umierającego Słońca dwadzieścia lat później zaprosił nas pewien niezwykły, artystyczny tandem – ja zaproszenie przyjąłem jako piętnastoletni chłopak i chyba już na zawsze pozostanę tego dworu stałym rezydentem.
Pierwsze dwa albumy australijskiego Dead Can Dance („Dead Can Dance” z 1984 oraz „Spleen & Ideal” z 1985), napędzanego przez jeden z najbardziej frapujących duetów w historii muzyki – Lisę Gerrard, obdarzoną egzotycznym głosem, charyzmatyczną wokalistkę śpiewającą niezwykłe glossolalie, oraz Brendana Perry’ego, multiinstrumentalistę o przeszywającym barytonie – już zdradzały oryginalność podejścia kolektywu do muzyki alternatywnej. Minorowe tonacje, wszechobecny mrok, interesujące rozwinięcia formuł właściwych młodemu jeszcze wówczas gatunkowi, jakim był rock gotycki, oraz inspiracje wykraczające poza muzykę popularną decydowały o unikatowości Dead Can Dance na tle współczesnych im przedstawicieli australijskiej awangardy, takich jak prowadzone przez Nicka Cave’a The Birthday Party, The Boys Next Door czy Flash And The Pan George’a Younga. Jeżeli mam być szczery – w przypadku Dead Can Dance cała ta dziennikarska mania i chęć zaszufladkowania wszystkiego do jakiejś konkretnej kategorii według mnie nie ma sensu, a ja sam używałem jakichś określeń w poprzednim akapicie tylko pro forma, dla jasności wykładu. Żadna definicja nie odda w pełni charakteru i magii tego niezwykłego zderzenia dusz i wrażliwości, którym Dead Can Dance w istocie jest, ani przepełnionego smutkiem, ale pięknego odbicia myśli i nastrojów, jakim jest płyta, o której piszę. Czym w istocie jest bowiem otwierający album, wyśpiewany przez Brendana Perry Anywhere Out Of The World, jak nie wyrazem bezsilności (And maybe it’s easier to withdraw from life?/with all of this misery, and wretched lies/away from heart)? I to piękne, monumentalne intro, które budzi taki niepokój, że wysłuchiwane samemu w ciemności sprawia, że cierpnie skóra? To czyste emocje, istny flakon płynnej melancholii! Tak samo, jak instrumentalny Windfall, dosłownie wiejący chłodem i posępnością, ale jednocześnie przyciągający tajemniczością i przestrzenią. Albo „skradające się” pizzicato smyczków i „krocząca” sekcja dęta w In The Wake Of Adversity… Niezwykłość i głębię tego albumu w pełni pokazuje moim zdaniem Xavier – otwarty wokalizą Lisy Gerrard, zaśpiewany z mrocznym polotem przez Perry’ego, z hipnotycznym, powtarzalnym motywem klawiszowym w tle i mocnymi, niskimi, potężnymi uderzeniami w refrenach był od zawsze moim faworytem spośród serwowanego zestawu. Wielu tych, którzy analizowali tę płytę zauważa, że składa się z dwóch części – pierwszej, zdominowanej wokalnie przez Perry’ego, i drugiej, w której prym wiedzie Lisa. Nie będę starał się wartościować jednej względem drugiej, a czuję wręcz, że po latach słuchania nawet bym nie potrafił. Mogę jedynie powiedzieć, że jako młody chłopak i fan barytonów jak w Joy Division i Sisters Of Mercy byłem bardziej emocjonalnie związany z utworami ozdobionymi wokalem Brendana, ale po czasie widzę, że utwory z Lisą w roli głównej to rzeczy, do których po prostu trzeba dorosnąć. Są trudniejsze między innymi z tego względu, że nie mają tekstów w sensie literackim – Pani Gerrard śpiewa bowiem w wymyślonym przez siebie języku, który bardziej ma oddziaływać brzmieniem i formą niż faktyczną treścią. Stąd trudniej utożsamić się ze słowami utworu, a słuchanie tej części wymaga większego skupienia i nie jest to „muzyka tła”.
W ustach Lisy Gerrard glossolalia brzmią jak magiczne zaklęcia albo średniowieczne motety. Taki jest Dawn of The Iconoclast, który pomimo, że trwa niespełna dwie minuty, jest w stanie przenieść słuchacza w inny świat. Cantara, choć zaczyna się niewinnie, rozpędza się jak opętańczy taniec w Noc Kupały, jakbyśmy słuchali metafizycznego, niemal religijnego rytuału nagranego na taśmę magnetofonową. W Summoning of The Muse wokalizy są tak mantrowe i uduchowione, że istotnie jakaś muza albo rusałka skusiłaby się, by przywdziać ziemską powłokę. A piorunujący finał w postaci Persephone jest przepełniony dramatyzmem do tego stopnia, że pomny starożytnego mitu o Demeter i Korze, słyszę w nim lament i tęsknotę zatroskanej matki za porwaną do Hadesu córką. Ciężko jest nawet opisać, jak silnymi uczuciami wypełnia serce i głowę… Okładka to również kolejne dzieło sztuki – fotografia grobu Francoisa Raspaile z paryskiego Pere Lachaise z wycentrowaną rzeźbą zabłąkanej duszy idealnie koresponduje z wymową nagrania. Z jego drugim dnem, mającym eschatologiczny charakter. Nie będę robił rozbudowanych podsumowań – jak miałkie byłyby słowa „polecam”, „rekomenduję”, „zapraszam do posłuchania”, jeżeli skonstatuję, że właśnie napisałem recenzję najważniejszego albumu w moim życiu?