★★★★★★★★✭☆ |
1. Dancing Tears 2. Solas PM 3. Lake Takengon 4. Suniakala 5. Dear Yulman 6. Crack In The Sky 7. Pancarona 8. Manhattan Temple 9. Dedariku 10. Ujung Galuh 11. Uncle Jack 12. Zentuary
SKŁAD: Dewa Budjana – gitary; Tony Levin – Electric upright NS Design bass, Chapman Stick; Gary Husband – klawisze, fortepian, perkusja; Jack DeJohnette – perkusja, fortepian; Tim Garland – saksofon tenorowy; Danny Markovich – saksofon sopranowy; Guthrie Govan – gitary; Saat Syah / custom made – Indonezyjski flet Suling; Ubiet – wokale; Risa Saraswati – wokale; Michaela Ruzickova – Orkiestra symfoniczna z Czech
PRODUKCJA: Matthew Cullen – Dreamland Recording Studio; Robert Feist – Ravenswork Studio
WYDANIE: MoonJune Music – 2016
Indonezyjski artysta z Bali, Dewa Budjana, zatacza krąg i po raz kolejny wraca do mnie przez wydawcę z Ameryki Północnej z nowym repertuarem. Ma rozmach ostatnimi czasy, bo wydaje swoje płyty rokrocznie; po raz kolejny niewątpliwie czarując mnie swoim idiomem progresji fusion. Ten artysta stał się dla mnie poniekąd ewenementem i potwierdzeniem jak wielu artystów z mniej znanych państw jest wciąż nieznanych a zdecydowanie zasługują na większą uwagę. Czas niestety nie pozwolił na sięgnięcie po innych wykonawców z Indonezji, ale jeśli poprzeczka jest przez nich tak wysoko postawiona jak u Budjana, to z pewnością odkrycie pozostałych jest tego warte. Dzięki współpracy z MoonJune Records może się to na szczęście wkrótce zmienić, a tego typu muzyki jest tam z pewnością wiele.
Artysta po raz kolejny wprowadza nas w swój świat kwintesencją muzycznych kontrastów. Kompozycje zaaranżowane są w świetle nieposkromionej dynamiki, która wciąga słuchacza swoją płynnością i klarownością pojawiających się motywów. Na atmosferę z pewnością wpływa bogate instrumentarium, które mimo braku monogamii nie traci na wyrazistości formy i treści. Przy okazji zwróćcie również uwagę na gościnny udział takich osobistości jak Tony Levin, Jack DeJohnette czy Guthrie Govan. Wracając do brzmieniowej różnorodności… Raz mieni się ona liryką, którą wprowadza przez brzmienie fortepianu. Innym razem gitara elektryczna, która dodaje utworom charakterności, aby w kolejnych kompozycjach pokusić się o elementy folku dzięki akustycznemu brzmieniu. Saksofon wnosi swój optymizm. Skrzypce kalkulują melancholijną formę rozdania aranżacji. Utwory raz noszą znamienia orkiestracji, a nieraz zakamuflowanego minimalizmu. Syntezatory drażnią wcześniej wprowadzoną organikę, nie burząc jednak atmosfery swoją surowością. Summa summarum, każda z kompozycji tworzy niesamowitą historię, której kontrasty dodają utworom dramaturgii. Wszystko powleczone kulturą Azji, która flirtuje ze sztuką cywilizacji Zachodu.
Budjana swoim kolejnym albumem coraz bardziej nachalnie stawia na wyraźną rolę surowych dźwięków syntezatora. Z pewnością niesie to za sobą idea samego albumu pod nośnym tytułem „Zentuary”, która już z nazwy zapowiada parafrazowanie kultury Azji. Wprowadzanie pewnych modernizacji ukazuje chęć artysty do dostosowywania nowych reguł gry wobec aranżu kompozycji. Dla niektórych niektóre muzyczne kruczki będą kontrowersyjne. Na scenie indonezyjskiej z pewnością jest bowiem jednym z pionierów. Enigmatyzm pod tym względem przynosi chociażby Dear Yulman wprowadzający oniryczność. Istotną rolę ma tu perkusja, która z dość archaicznego stylu plemiennej gry zatacza ze wspomnianą rolą syntezatora ciekawy kontrast. Z tej samej przyczyny, czuć można w tym utworze element przypadkowości i dość mechanicznego grania, które teoretycznie nie ma ze sobą wspólnego punktu odniesienia. W takich wypadkach sytuację ratują dobrze zaaranżowane partie solowe, które łączą dość chaotyczną konwencję w spójną całość.
Muzyka sprawia wielką radość przy słuchaniu, nawet mimo faktu, że kompozycje są wymagające. Bardzo rozbudowane utwory niosą więc za sobą konieczność motywów, które będą przyciągały ucho słuchacza. Takie są zawsze pożądane jeżeli nie burzą aranżacji, a jedynie kontrastują jej elementy, które tu naprawdę doskonale się uzupełniają. Co tak naprawdę zdumiewa w tym artyście, to umiejętność żonglowania stylami. Biorąc pod uwagę ilość ich zmian i fakt bycia w każdym z nich wiarygodnym, nie można nazwać inaczej aniżeli wirtuozerią. Jego niemała dyskografia tylko to potwierdza. Ze stricte rockowych i relatywnie dość prostych kompozycji zawartych w twórczości poprzedniej formacji Gigi przeszedł on drogę, która dziś charakteryzuje ścieżka coraz bardziej eksperymentalnego jazzu. Uncle Jack to świeża wizja twórczości Budjana wnosząca pokłady brzmieniowych abstrakcji, które ze skrajnej przypadkowości dźwięków przechodzą w eleganckie motywy instrumentalizacji dzielące swój los z free jazzową fuzją.
Suniakala z pewnością wielu na myśl przywiedzie Davida Gilmoura. Może nie tak dogłębnie, ale jest w tym jednak melodyczna chwytliwość, która ciągnie za sobą swoimi emocjami jak u wspomnianego Brytyjczyka. Dźwięki gitary są bardzo wyciągnięte. Artykułowane bardzo mocnymi i dokładnymi akcentami. Nie ma przebiegów niepotrzebnych dźwięków. Utwór na swój sposób minimalistyczny. Pociąga swoją podniosłością, która nie panoszy się tu techniką. Gitara elektryczna nie zawsze wiedzie jednak prym konstrukcji utworów. Ważną rolę w Dancing Tears niesie za sobą gitara basowa, którą charakteryzuje brak sztywnego usystematyzowania rytmu, często tworząc niezależne linie melodyczne zbieżne z frywolnością wokaliz. Wszystko opięte klamrą nieskazitelnej organiki, która uzasadnia brak schematyczności. Dedariku oraz Ujung Galuh są kolejnym oryginalnym podejściem do aranżacji w postaci odważnej fuzji folku i orientalizmu, w której unosi się pewna nić muzycznej banalności. Właśnie w tym utworze słuchacz zdaje sobie sprawę z siły ekspresji gry Budjana. Raz jest to ostra wymiana dźwięków. Innym razem płynność i delikatność, a jeszcze innym razem techniczno-rytmiczne wyrafinowanie, aby ostatecznie zdezorientować nas grą mniej zobowiązującą, błahą wręcz w swoim aranżu. Budjana jest w pewnym stopniu kameleonem gitary. Nie powtarza swoich schematów. Zawsze zadziwia świeżym podejściem do kompozycji. W przypadku Ujung Galuh nie zdziwiłbym się, gdyby kiedyś na scenie stanął obok niego Joe Satriani. Nie wiem czemu, ale widzę go w tle tego organicznego kawałka, z którego bije humorystyczne podejście do struktury kompozycji. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę fakt, że niektóre partie były grane zarówno przez Govana, co jednak w rezultacie dało świetny efekt oraz istotne zróżnicowanie.
Jakże fantastycznie i eterycznie brzmią również orientalne wokalizy na tle stricte fusionowych idei (Dancing Tears, Lake Takengon). Melodyczne nieokiełznanie przynoszą charakterystyczne scaty potwierdzające jak znaczącą rolą pełnią wokale w tym projekcie. Zaskakujące jest, że nie mając właściwie żadnej wartości lirycznej ma się wrażenie, że opowiadają konkretną historię. Najbardziej słyszalne jest to chyba w jednym z najlepszych utworów tej płyty, Lake Takengon, uzupełnianym iście fusionowoymi zagrywkami na wzór The Mahavishnu Orchestra i twórczości Johna McLaughlina oraz takich legendarnych brzmień jak The Weather Report oraz Return To Forever. Stricte wokalne elementy pojawiają się jedynie w Crack In The Sky, ale w jakim są języku – nie będę nawet zgadywał. Utwór na tle innych bardzo schematyczny, toteż nie wzbudzający tak dużego zainteresowania oprócz egzotyki samych wokali. Podobnie jest za sprawą kolejnej kompozycji Pancarona, aczkolwiek mimo pewnej systematyczności aranżu zdobią go ciekawsze instrumentalne dialogi, momentami wręcz przypominające ostrzejsze partie zagrywek Dereka Sheriniana, chociaż to z pewnością bardzo subiektywna opinia. Na pewno warto zwrócić uwagę na drugą cześć utworu, którą rozbija stylowy mariaż gitarowych erupcji. Manhattan Temple to z kolei popis saksofonowej wyniosłości i nostalgii fortepianu.
Poprzednią recenzję, albumu „Hasta Karma”, zacząłem od porównania do twórczości Pata Metheny’ego. Cóż, nie wiem na ile sugestywne było to wtedy porównanie, bo na dzień dzisiejszy muzykę Budjana odebrałem zupełnie inaczej. Trzeba jednak zaznaczyć, że im dalej w głąb płyty aranże niesie eksperymentalna mania komplikacji. Poprzednia płyta zauroczyła mnie melodyką i napięciem, które z pewnością pojawia się co najmniej w pierwszych trzech kompozycjach. Słuchając „Zentuary” elementy te często tracą swój charakter na rzecz tworów niezobligowanych mainstreamowym odbiorem, ale „sztuką dla sztuki” – chęci ekspresji i odbicia swojej twórczości na innych szczeblach ekspozycji swojego stylu. Budjana z pewnością należy do tego typu artystów, których kreatywność nie zna granic i oby takiego podejścia się trzymał przez cały czas. Inspirujące aranżacje, doskonały warsztat wykonawczy i niezwykła kreatywność muzyków sprawiają, że album ten zaliczam do jednych z najciekawszych, które ukazały się w ubiegłym roku.