Dream Theater wszystko zawsze prowadzili z wielkim rozmachem. Teraz nawet już sam tytuł jest „zdumiewający”. Dziś formacja przypomina sprawnego kameleona, który dostosowuje się ze swoim odcieniem brzmień do współczesnej progresji dzielącej przewidywalne i komfortowe schematy ich twórczości. Dobrze to, czy źle? Pewnie wielu już sobie na to pytanie odpowiedziało samemu. Co trzeba przyznać, to wprost niesamowitą zdolność do spojenia tak ogromnego materiału, który przewiduje ponad 2 godziny muzyki – można powiedzieć – rock -metalowej opery! Z pewnością spora w tym zasługa umiejętnie wplecionych miniatur, powtarzalnych motywów i braku niepotrzebnie rozciągniętych kompozycji. Mało tego. Album jest tak połączony, że nawet ciężko byłoby wyciąć jakieś pojedyncze utwory „na przebój”, które są tutaj naprawdę wyjątkami. Niespodziewanie jednak, właśnie to może okazać się gwoździem do trumny owej płyty. Niefortunna długość krążka, który wymaga od słuchacza niezwykłej w tych czasach koncentracji może paść ofiarą srogiego zlekceważenia. Bardziej skondensowana forma z pewnością przyczyniłaby się ku lepiej zintensyfikowanemu doświadczeniu. Na froncie indywidualnych zasług raczej nikt się wybitnie nie zasłużył. Gitara Johna Petrucciego jest jak zwykle solidna i nieraz zahacza o ciekawe bluesowe zagrywki, które akurat na mnie zwróciły największą uwagę bo reszta raczej trzyma się starych schematów. Wokale Jamesa LaBrie o dziwo nie mają na celu rozbicia szkła, a zakres skali został wyraźnie uszczuplony co niestety, ale tyczy się również dość banalnych tekstów, czego efekt poprawiają teatralne zagrywki. John Myung i Mike Mangini dobrze wkomponowują się w całość, bez zbędnej kradzieży centrum uwagi całego spektaklu. No i Jordan Rudess, którego „chopsy” jak zwykle niezwykle ubarwiają fabułę, chociaż przestało już to tak bawić jak kiedyś i jest delikatnie mówiąc prezentowane to jest obecnie stanowczo na wyrost. Paradoksalnie wobec tytułowego zdumienia i przewidywanej aranżacyjnej potęgi dostajemy jednak album bardzo stonowany jak na „teatr marzeń”. Zresztą takie chowanie w cieniu klasycznej progresji stało się dziś czymś naturalnym. Po Dream Theater się tego się jednak nie spodziewałem. Zawsze uderzali pewnością siebie, a teraz wyszli nam na przeciw z taktem i mocno zachowawczo. Powiedziałbym nawet, że z pewną dozą dżentelmeńskiej powściągliwości, którą przeszył niebywały liryzm muzycznej aury poprzedzonej symfonicznym rozmachem pięknych orkiestracji i schowaną w cieniu agresją rocka i metalu. Zresztą na to należy zwrócić szczególną uwagę bo wreszcie melodia i emocje zaczęły konfrontować się z bezlitosną technokracją ich twórczości. Pomimo niezaprzeczalnej jakości albumu, mam ciągle wrażenie, że Dream Theater bezsilnie próbuje przeskoczyć za wysoko postawioną poprzeczkę swojego muzycznego reliktu, która dusi ich w zarodku twórczego komfortu. Niemniej jednak, ich wirtuozeria i piękno aranżacji nadal nierówna jest wielu zespołom, no bo jaki inny zespół byłby w stanie coś takiego z siebie wykrzesać?