Takich płyt nie można nagrywać. „Terminal Velocity” to sklejka szlagierowych licków gitarowych, których John Petrucci, gdyby żył w PRL-owskiej Polsce, wyrabiałby co najmniej 400% normy. Wygląda bowiem na to, że przychodzi mu to z niebywałą łatwością. Ilość jednak nie zawsze idzie w parze z jakością. Motywy na tym albumie są przeładowane pastiszem i banałem. Cała płyta to utwory kompletnie wyrwane z kontekstu jakichkolwiek ram. Takich płyt nie spodziewa się po artyście, który maczał palce w takich legendarnych albumach jak te z projektu Liquid Tension Experiment. Wiadomo, w jakim stadium znajduje się teraz Petrucci z Dream Theater, i właśnie dlatego zaskoczenie jest jeszcze większe. Solowa płyta wiązała się bowiem z dużą nadzieję na coś o wiele bardziej spektakularnego. „Terminal Velocity” jest wprawdzie albumem opartym na obezwładniającej technice i nadzwyczaj przebojowym charakterem, ale to pod względem koncepcji płyta komiczna, a kiedy pojawiają się lepsze momenty, to jest to zwyczajna kopia najlepszych osiągnięć Dream Theater (The Oddfather). Ostateczny kształt krążka jest niezwykle przewidywalny i bardziej przypomina nieudany sabotaż jakiejś płyty Joe Satrianiego, do współpracy przy której zaproszona została formacja Blink-182 (!), aniżeli album, którego z rumieńcami na twarzy będzie słuchał Steve Vai.