Weterani funk rocka zakończyli pracę nad swoim kolejny wydawnictwem nagranym z Brianem Burtonem (Danger Mouse) oraz Nigelem Godrichem, którzy trzymali pieczę nad całością produkcji w miejsce dotychczasowego Ricka Rubina. Nie bez kozery nazywam ich też „weteranami”, bo muzycy mimo swojego zaawansowanego stażu artystycznego starzeją się również w swojej konwencji, która jak na ich twórczość na nowym albumie brzmi „ponuro” i niesamowicie nostalgicznie. Tę atmosferę rozwodzą przede wszystkim melancholijne i zawieszone w pustce rozpływające się dźwięki gitary Josha Klinghoffera. Swoją drogą bardzo minimalistycznie rozwijane. Właściwie cały album charakteryzuje mocny dystans do swoich możliwości i podjęcie aranżacji bez jakiegokolwiek ryzyka. o chyba ostatnia perspektywa, przez której pryzmat widziałbym twórczość Papryczek. Trzeba przyznać, że po tylu latach nadal preferują iść pod prąd i wbrew wszelkim oczekiwaniom fanów. Szaleństwo bajecznego funku ustąpiło tu miejsca zadumie i powadze (The Longest Wave). Energia zamieniła tu miejsce zachowawczości i wyjątkowo wybiega na pierwszy plan ich aranżacji w niewielu kompozycjach, jak na przykład We Turn Red. Obrali chyba jednak dobry kierunek, bo taki na przykład porywczy This Ticonderoga jest mocno przeintelektualizowany i zwyczajnie chaotyczny, aby w przypadku ich twórczości czerpać z tego przyjemność. Mamy tu jednak inne ciekawe zwroty akcji jak zeppelinowskie riffy (Detroit), synthpopowe brzmienia lat 70. (Go Robot). czy też znamiona beatlesowskiej melodyczności (Sick Love). Płyta przede wszystkim jest więc mocno zróżnicowana co jednak niestety nie znaczy, że nie będzie w pewnym momencie usypiająca, bo nagrywana chyba na mocnych środkach uspokajających. Z pewnością ciężko się do niej przekonać od pierwszego przesłuchania. Nie takiego powrotu można się było po nich spodziewać. Album bowiem bez znanej im nonszalancji i szaleństwa. Mocno refleksyjny i bez wyraźnego potencjału na przeszeregowanie list przebojów, chociaż z drugiej strony pozytywnie dojrzały w swojej budowie kontrastów z ich dotychczasową twórczością. Słabej płyty zarzucić im więc nikt nie ma prawa, ale album złotem się nie pokryje.