Dream Theater to formacja nietuzinkowa. Zespół, który cierpi ze względu na wypracowanie nadzwyczajnie oryginalnego stylu. To artyści, którzy cierpią na nadmiar kreatywności. Z niczego potrafią zrobić wszystko. Zespół pływa w morzu nieskończoności dźwięków. Skazali jednak samych siebie na paranoicznym szukaniu dziury w całym. To ewenement. Paradoks niespotykany. Pomimo niezwykłej kreatywności i doskonałości ich wydawnictw, albumy ich cierpią na przeciętności własnoręcznie skonstruowanego fatum ich dorobku. Nagrali tak świetne i przełomowe albumy, że trudno wyobrazić sobie że cokolwiek mogłoby je przebić.
I właściwie czego tu się można przyczepić…
Ich ostatnie albumy pozbawione są naturalności. Nie można jednak powiedzieć, że nowe krążki są bez pomysłu. Jest w tym coś znaczniej gorszego – przesyt doskonałości. Albumy nie przyciągają niczym oprócz konsternacji nad ich nadzwyczajną techniką. Ich muzyka jest tak intensywna i gęsta, do tego stopnia, że nuży mimo fantastycznych pomysłów, aranżacji, melodii i popisów solowych. To dość wyjątkowa sytuacja. Słuchając ich, wydaje się, że słyszeliśmy wszystkie z ewentualnych ścieżek rozwoju ich stylu, a raczej stagnacji w wirze nieskończonej wirtuozerii, której żonglerka dźwiękami w żadnej z możliwych stopni nie może zaskoczyć mimo swojej niepowtarzalności. Wtórna świeżość, która zaśmieca ich legendę.
Być może warto byłoby ulec prostocie. Pull Me Under to przecież kompozycja, która wciągnęła ich na szczyty. Kilka akordów Petrucciego, perkusja bez zbędnej ekwilibrystyki, Moore nie używał nie wiadomo ilu oktaw, świetne i dosadne linie melodyczne. Dziś stawiają na zbędną epickość. Muzycznej epopeje, które są najzwyczajniej przeintelektualizowane. Teksty to zwyczajne zbiory lirycznego cliché…
Wielu zapewne cieszyłoby się na myśl o powstaniu sześciu kolejnych części „Kill Billa” Quentina Tarantino, ale czy miałoby to większy sens w kontekście artystycznego rozwoju? Dream Theater się tym nie przejmuje. Nagrywa. Hochsztaplerka dźwiękami i odwieczna aukcja. Kto da więcej jak najbardziej połamanych i koślawych dźwięków. To może się w końcu znudzić.
Długo zastanawiałem się skąd bierze się wtórność Dream Theater, ale to nie prawda. Tu nie ma wtórności. Powtarza się ich wizja. Wizja muzyki, której siłą rzeczy nie mogą zmienić. Styl, który pozostanie ich gorzkim brzemieniem. Skazą, która zastyga. Są genialnymi wirtuozami, których pożarło ego techniki. Z albumu na album stają się własnymi karykaturami. Nie ma ratunku. Pozostaną w matni technicznego geniuszu bez krzty emocji. Muzyka jak najbardziej do słuchania, ale koniecznie bez refleksji. Trochę jest mi szkoda, bo przecież bardzo ich cenię, ale po tylu latach beznamiętnej podróży w głąb ich muzycznego stylu… spodziewałem się więcej. Chociaż w ich przypadku słowo „więcej” jest raczej kardynalnym błędem. Ten Portnoy to miał jednał łeb na karku…