32. edycja Belgrade Jazz Festival odbyła się pod hasłem „Planet Jazz”. Nazwa to jak najbardziej adekwatna tym bardziej, że na tegorocznym festiwalu zaprezentowali się artyści aż z 5. kontynentów. Belgradzki festiwal jest najstarszym i najbardziej rozpoznawalnym wydarzeniem w serbskim kalendarium jazzowym. O jego renomie świadczą wybitni artyści, których koncerty rokrocznie wypełniają sale koncertowe (Velika Sala, Amerikana) w tamtejszym Centrum Kultury (Dom Omladine) do ostatniego miejsca. W tym roku zainteresowanie było tak duże, że na potrzebę festiwalu wykorzystany był również kompleks Sava Centar, gdzie audytorium ma widownię na niemal 3 tys. miejsc!
Avishai Cohen (fot. Rita Pulavska) |
Widok tak licznej publiczności napawał wielkim optymizmem. Nie dało się nie ulec wrażeniu, że cały Belgrad żyje tym festiwalem, a najbardziej zdumiewający jest w tym fakt, że mowa tu o festiwalu jazzowym w pełni tego słowa znaczeniu, przez duże JAZZ, bez przemycania popowych/rockowych produkcji w celu zmiękczenia materiału na potrzeby szerszej publiczności. Wręcz przeciwnie, to właśnie tam można posłuchać najświeższych trendów tego gatunku, artystów legendarnych jak i młodych wilków jazzowego rzemiosła. To również doskonała okazja do zapoznania się z doskonałą serbską sceną jazzową, która poza Bałkanami jest przecież tak mało znana.
Belgrad stał się stolicą planety Jazz na 5 dni, a inauguracja jazzowego święta przypadła kwartetowi serbskiego pianisty Vladimira Maričića z gościnnym udziałem amerykańskiego trębacza Briana Lyncha. Repertuar tej formacji opierał się na połączeniu stylów muzyki bałkańskiej i latynoskiej. Kto by przypuszczał, że oba style mają ze sobą tak wiele wspólnego? W zaprezentowanym materiale Maričić rozwinął całą swą maestrię, ciepły ton, muzykalność, temperament i wyborne poczucie egzotyki, które sprawiły, iż koncertu słuchało się z niekłamaną przyjemnością. Zabrzmiał również słynny bałkański temat autorstwa lidera formacji – Bolero Negotino. Publiczność została zdobyta już za pierwszym podejściem!
Gorącą atmosferę podtrzymało trio Kubańczyka Alfredo Rodrigueza, pianisty – pirotechnika. Jego umiejętności techniczne były wprost zdumiewające. Rytmika poszczególnych utworów rozsadzała salę, a melodyjność dobitnie świadczyła o jego kubańskim pochodzeniu. Najważniejsze jednak było to, że artyści doskonale się przy tym bawili. Nie chcieli tylko „odbębnić” kolejnego koncertu, ale pozostawić po sobie niezapomniane wrażenie. W miarę upływu czasu kubańska trójka tak się wyluzowała, że ich wersja Guantanamery zabrzmiała jakby przygotowana była na „wiejską fiestę” (okrzyk z widowni). Radości z gry i niepospolitych umiejętności na pewno nie można było im odmówić, aczkolwiek spójności repertuaru zabrakło.
Jack DeJohnette (fot. Rita Pulavska) |
Holandia to kraj nie tylko słynący z wiatraków i hodowli pięknych tulipanów, ale również wybitnych saksofonistek. Tineke Postma obrała jedno nieco inny kierunek kariery niż jej słynna rodaczka Candy Dulfer. Muzyka jej kwartetu to pełnokrwisty jazz, który mieści się w ramach post-bopu. Postma imponowała pięknym, dopieszczonym tonem i niezwykłą dbałością o efekty dynamiczne. Malarska pewność zadęcia emanowała najbardziej w tak harmonijnych balladach jak Before The Snow.
Po islandzkim trio pianistki Sunny Gunnlaugs spodziewać się można było czegoś mrocznego i awangardowego, tymczasem muzyka była nadzwyczaj przyjemna w odsłuchu o tematach głównie w tonacjach majorowych, a na repertuar obok piosenek autorskich (Winter Song, Islandic Blues) składały się również takie standardy jak Summertime. Za każdym razem muzyka była doskonałą ilustracją do pejzaży Islandii i jednocześnie zachętą do podróży do tego kraju.
Największą gwiazdą festiwalu był Izraelski kontrabasista Avishai Cohen. To właśnie jego nowe trio (Omri Mor – fortepian, Itamar Doari – perkusja) wypełniło ogromną salę Sava Centar niemal do ostatniego miejsca. Jego koncert to prawdziwe show, którego często podczas koncertów jazzowych brakuje. Przede wszystkim podziwiać należy tytaniczną siłę talentu jaką Cohen emanuje występując na scenie. Cohen gra całym ciałem, a pulsu nie traci nawet w przerwie pomiędzy utworami. To być może najszybciej obecnie grający kontrabasista, który kiedy trzeba używa swój instrument jako perkusję, a nawet z nim tańczy. Ileż kobiet chciałoby zostać jego kontrabasem? Z pewnością wiele, sądząc po reakcji żeńskiej części widowni.
Lionel Loueke (fo. Rita Pulavska) |
W Savie Centar odbyły się jeszcze 3 koncerty, ale żaden z nich nie mógł równać się emocjom towarzyszącym podczas występu izraelskiego tria. Występujący po nich kwintet hiszpańskiego mistrza harmonijki ustnej Antonio Serrano zaprezentował niezwykle finezyjną muzykę z pogranicza flamenco i jazzu. Obok lidera wiodącą postacią była wokalistka i tancerka Ana González Jiménez. Zwarta i prosta muzyczna forma, duża ekspresja i pewna charakterystyczna dla Hiszpanów „frywolność” melodyczna złożyły się na koncert, którego słuchało się z prawdziwą przyjemnością.
Na odmiennym biegunie ekspresywności znajdował się występ super tria DeJohnette – Coltrane – Garrison. Repertuar koncertu w głównej mierze opierał się na płycie „In Movement” (ECM, 2016). Była to więc muzyka niezwykle trudna w odbiorze, a brak kontaktu zespołu z audytorium ten odbiór utrudniał jeszcze bardziej. Muzyka utrzymana bez przerwy na jednym poziomie w rezultacie nuży mimo całej maestrii gry. Dopiero w drugiej części koncertu kiedy Jack DeJohnette po raz kolejny zasiadł do fortepianu muzyka zaczęła intrygować, zamiast irytować, pojawił się wyraźniejszy puls i naprawdę zajmujące tematy, a perkusista/pianista wszak lakonicznie, ale jednak do publiczności przemówił. Koncert został uratowany.
David Helbock (fot. Rita Pulavska) |
Zgoła inny scenariusz miał występ kolejnej super grupy zwanej Aziza. W jej składzie same znakomitości! Na kontrabasie – Dave Holland, saksofonie – Chris Potter, gitarze Lionel Loueke, a perkusji – Eric Harland. Crème de la crème współczesnej sceny jazzowej! Na szczęście w tym wypadku obfitość nie stała się klęską urodzaju. Muzyka aż kipiała od pulsu, którego tak brakowało podczas poprzedniego występu. W konwencji tego kwartetu najlepiej odnalazł się Loueke. To właśnie jego gra, a czasami również śpiew, liczne partie solowe oraz ciekawy kontrapunkt był siłą napędową całego zespołu. Aziza stworzyła muzykę, która zadowolić mogła nawet największych muzycznych dyletantów nie zatracając przy tym artystycznych wartości.
Jedne z dwóch nocnych koncertów w Amerikanie przyniosły nam arcyciekawe zestawienie dwóch magów fortepianu – Davida Helbocka oraz Torda Gustavsena. Pierwszy z nich imponował techniką i potęgą fortepianowego brzmienia, drugi minimalizmem i delikatnością tonu. Austriackie forte fortissimo kontra norweskie piano pianissimo possibile. Helbock odwoływał się do mitologii greckiej, Gustavsen do Biblii. Helbock z wściekłością atakował każdy skrawek fortepianu dokonując przy tym jego licznych preparacji. Gustavsen ledwie co muskał klawiaturę, skupiając swą uwagę na wyrazistych i jakże cudnych liniach melodycznych. Gra Helbocka zagłuszyć mogłaby armatnie salwy, a podczas koncertu Gustavsena wyłączono wentylację, aby nie zagłuszać przebiegu muzycznej akcji. Jakże skrajna ekspresja wykonawcza, lecz efekt ten sam – totalny zachwyt publiczności!
Tord Gustavsen (fot. Rita Pulavska) |
W Amerikanie wyjątkowy koncert zagrał też Rob Mazurek i jego Sao Paulo Underground. Artysta ten przez wiele lat mieszkał w Brazylii, gdzie miał stały kontakt z tamtejszą muzyką. Stamtąd też bierze on asumpt do wielu swych kompozycji. Okazuje się, że brazylijska tradycja muzyczna ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko sambę i bossa novę. Koncert formacji Mazurka był niczym plemienny rytuał obfitujący w tajemnicze zaśpiewy, okrzyki, zawołania z towarzyszeniem wielu oryginalnych instrumentów perkusyjnych. Występ miał niezwykle silne podłoże emocjonalne, zwłaszcza dla lidera zespołu, któremu trzy dni wcześniej zmarł ojciec. O emocjach świadczyła nie tylko muzyka, ale również i słowa wypowiedziane pod koniec koncertu: My father passed away 3 days ago and this is a celebration for him.
Koncerty w Velikej Sali miały w sobie może nieco mniej dramaturgii, ale pod względem artystycznym tym w Amerikanie wcale nie ustępowały. Kwintet francuskiego akordeonisty Vincenta Peraniego zaprezentował program opierający się na kompozycjach z ostatniej płyty „Living Being”. Była to muzyka nad wyraz motoryczna, o wielopłaszczyznowych fakturach, ale z poczuciem dźwiękowej barwy, co najbardziej uwydatniał sam lider na akordeonie. Imponował Emile Parisien na saksofonie, który grając swoje partie solowe, specyficznie tańczył. Największe wrażenie zrobiła jednak bałkańska kompozycja zagrana na bis, przygotowana specjalnie dla serbskiej publiczności. Czegoś podobnego po Franzuzach na pewno nikt w Belgradzie się nie spodziewał
Pozycja Gianluci Petreli w świecie jazzu jest wyjątkowa. Według wielu to nie tylko najlepszy i najbardziej progresywnie grający obecnie puzonista, ale i uzdolniony ambasador jazzu, chociaż być może nie do końca zdaje sobie z tego sprawę. Jego solowy projekt Cosmic Renaissance to połączenie włoskiej melodyjności z nordycką liryką w elektronicznych okowach. Petrela nie szarżuje w partiach solowych tak, jak zdołał nas do tego przyzwyczaić grając chociażby u boku Enrico Ravy. Skupia się bardziej na formie poszczególnych utworów, aby miały ten specjalny, upajający smak. Dzięki łatwości w nawiązywaniu kontaktu z publicznością, jego muzyki słucha się nie tylko głową, ale i sercem. Odrzućmy zresztą ten przestarzały podział – słucha się jej całym sobą. Tyle tam zapału, świeżości i polotu.
Gianlucka Petrela (fot. Rita Pulavska) |
Podczas koncertu Orquestra Jazz de Matosinhos oraz pianisty i kompozytora wszystkich utworów – João Paulo Estevesa da Silvy mieliśmy wybitny przykład tego, co daje świeży talent podparty dostatecznie ugruntowaną wiedzą. Da Silva w świetny sposób włada aparatem orkiestrowym, pięknie opanowuje formę rozwijając myśl muzyczną drogą sekwencji i doskonale prowadzi głosy. Repertuar okazał się stylistycznie bardzo różnorodny (impresjonizm, fado, muzyka filmowa). Orkiestra za każdym razem brzmiała soczyście, dosadnie i nawet jeśli nie wnosiła do współczesnej muzyki zbyt wielu elementów progresywnych, to na pewno umacniała jej fundamenty.
Jazzową wokalistykę w tym roku reprezentowała Chorwatka Vesna Pisarović, do niedawna piosenkarka pop, która postanowiła radykalnie zmienić swój repertuar i zacząć wykonywać muzykę zdecydowanie bardziej ambitną. W programie „The Great Yugoslav Songbook” przedstawiła własną interpretację, a właściwie dekonstrukcję, bałkańskich piosenek z lat 50. i 60., dając im tym samym nowe życie. Co ciekawe wiele z tych utworów pochodziło z innych krajów, ale w byłej Jugosławii swego czasu zdobyły taką popularność, że zaczęto wykonywać je w lokalnym języku. Pisarović śpiewała prześlicznie z niemal dziecięcym wdziękiem, wykazując zrozumienie estradowego operowania pięknym głosem. To kolejna artystka, na którą w przyszłości na pewno warto zwracać uwagę.
Vesna Pisarović (fot. Rita Pulavska) |
To samo dotyczy się młodej serbskiej formacji Schime Trio z gościnnym udziałem pianisty Savy Miletića. To być może jedno z największych odkryć tego festiwalu. Co ciekawe charakter poszczególnych kompozycji i styl gry Luki Ignjatovića na saksofonie altowym niejednokrotnie przypominały muzykę z płyty „Astigmatic” K. Komedy i grającego tam na saksofonie Zbigniewa Namysłowskiego. Być może to zbyt dalekie porównanie, niemniej jednak koncertu tego słuchało się wybornie.
Zaskoczeniem był także występ serbsko – węgierskiego septetu Szilarda Mezei, który przedstawił mezalians klasycznej kameralistyki i muzyki improwizowanej. Słychać tam było wpływy takich kompozytorów jak Witold Lutosławski, Bela Bartok, jak również Anthony Braxton. Muzyka mimo że nie najłatwiejsza w odbiorze, spotkała się z dużym aplauzem publiczności. To jeszcze jeden przykład na to, że tamtejsze audytorium ma wyjątkowo wyrafinowany gust i nie da się ogłupić tanim showmaństwem, nawet w wykonaniu słynnych artystów, którym zdarza się przecież traktować niektóre koncerty zbyt ulgowo.
Realizacja 32. edycji festiwalu przeszła wszelkie oczekiwania. Program tego wydarzenia, za który od 2005. roku odpowiedzialni są Dragan Ambrozić i Vojislav Pantić nie zawiódł nawet najbardziej wybrednych sympatyków muzyki w szerokim słowa tego znaczeniu. Sale koncertowe niemal za każdym razem wypełnione były do ostatniego miejsca, a atmosfera często przypominała wielkie bałkańskie święto. Oprócz koncertów odbywały się też projekcje filmów, wywiady, prezentacje płyt i książek. Serbowie udowodnili po raz kolejny jak wielkie posiadają upodobanie do muzyki, a nawet wyraźne do niej uzdolnienie, zarówno jako organizatorzy, słuchacze, jak i oczywiście jej wykonawcy.