Lato 2018 koncertami stało. Do tego stopnia, że chciałby człowiek mieć prywatny helikopter, żeby móc z miejsca na miejsce dostawać się błyskawicznie i we w miarę komfortowych warunkach. Jeszcze nie opadł kurz po koncertach Judas Priest i Arch Enemy na polu festiwalu w Kostrzynie (na który, nie bez żalu, nie udało mi się w tym roku znów dojechać), a już następnego dnia Pomorzem zawładnąć mieli klasycy amerykańskiego ekstremalnego młócenia. Artyści odrazy, wirtuozi mordu, piewcy masakry, entuzjaści muzycznego detrytusu – nie ma dostatecznych epitetów, które mogłyby w pełni opisać ekipę Corpsegrindera!
Do Bydgoszczy udaliśmy się z Torunia wraz z redakcyjnym kolegą Marcinem Maryniakiem. Niestety, miasto powitało nas ulewą i porywistym wiatrem. Pomyśleliśmy, że to całkiem miła odmiana od afrykańskich upałów, które ciężko nas ostatnio doświadczają, ale z drugiej strony taki stan rzeczy na dłuższą metę rodziłby pewnego rodzaju techniczne trudności. Wszystko to jednak na szczęście nie trwało za długo, więc szybko zmieniliśmy odzienie na suche, i czym prędzej udaliśmy się do klubu Estrada, położonego malowniczo w budynku nad brzegami Brdy. Była to moja pierwsza wizyta w tym, bądź co bądź, znanym mi ze słyszenia lokalu, i pierwsze wrażenie było takie, że klub pomimo, że nie imponuje potężnym gabarytem, to jednak jest całkiem przytulny i bardzo „swojski”. Niestety jednak, masa entuzjastów ciężkiego grania robiła swoje, i temperatura i klimat wewnątrz był dość gęsty. Kilkakrotnie musiałem wychodzić na świeże powietrze, oraz po różnego rodzaju napoje chłodzące, żeby trochę się orzeźwić – osobom o słusznej budowie, do których się zaliczam, takie warunki nie bardzo sprzyjają, jednak koncerty przetrwałem.
A te były naprawdę na wysokim poziomie, zaczynając od supportów. Ragehammer i Voidhanger godnie wspomogli Cannibali, serwując ekstremalny metal na naprawdę światowym poziomie. Nie ma co różnicować i porównywać, oba zespoły nie tylko prezentowały się na scenie tak, jak oczekiwalibyśmy od rasowych przedstawicieli gatunku, ale też brzmiały selektywnie i ostro niczym brzytwa. Szczególnie Ci drudzy bardzo godnie promowali materiał z niedawno wydanej płyty „Dark Days of the Soul”. Podczas setów supportowych dotarło do mnie, jak wiele ekstremalny metal zawdzięcza hardcore i crust punkowi – zawsze wiedziałem, że ten gatunki walnie przyczyniły się do rozwoju takiej sceny, ale kiedy wsłuchałem się w riffy, tempa i sposoby artykulacji, było dla mnie jasne, że ta muzyka miałaby zupełnie inny kształt, gdyby gdzieś obok nie istniały takie kapele, jak Discharge, Amebix, czy cały ruch UK ’82.
Wracamy jednak przed scenę – zszedł z niej właśnie Voidhanger. Ostatnie zakupy w barze, szybki haust względnie zimnego powietrza, i wracamy zająć jak najlepsze miejsca. Corpsegrinder i reszta wyszli na pełnym luzie, i rozpoczęli od potężnego Code of The Slashers z ostatniego albumu „Red Before Black”. Od razu było wiadomo, że na placu boju nie pozostawią żywych. Wokalista brylował zawodowym „zapaleniem gardła”, a instrumentale okraszone były headbangingiem, określiłbym to, „młynkowym” – chłopcy kręcili piórami tak idealne kółka, jakby co najmniej byli synami kataryniarzy! Udzielało się to publice, która wtórowała artystom, mimo pocących się ścian i gęstej, siarczystej atmosfery na sali. Fisher miał genialny kontakt z publiką, czasem trochę żartował, zupełnie nie „gwiazdorzył”, i bardzo zgrabnie zapowiadał kolejne numery, oczywiście wtrącając tu i ówdzie klasyczne, wyartykułowane prosto z przepony „f*ckin” (wiecie, …and now, the next f*ckin’ song from f*ckin’ new album!). Świetnie wypadł Make Them Suffer, doskonale broniła się nowa płyta, na czele z utworem tytułowym, Corpus Delicti, Scavenger Consuming Death, czy starsze kawałki, jak na przykład Scourge of Iron, albo klasyczny już Hammer Smashed Face na sam koniec. Nic się ta ich muzyka nie zestarzała, i nadal chciało się machać dynią jak gimnazjalista, który właśnie dostał od mamy wychodne na koncert. I rzeczywiście, pomachałoby się, gdyby nie klimat gabońskiej dżungli równikowej na sali – fakt, wspominałem już wcześniej, że koncerty „przetrwałem” – i to jest w sumie najbardziej trafne określenie, jednak nie ukrywam, że wolałbym nie walczyć z własnym ciałem, tylko we w miarę higienicznych warunkach konsumować spektakl. Niestety, Estrada nie brylowała w kwestiach aeracji pomieszczeń, co trochę wpłynęło na ocenę całokształtu wydarzenia. Niemniej jednak oddać należy, że organizacja stała na wysokim poziomie, i wszystkie koncerty odbywały się idealnie zgodnie z harmonogramem. Knock Out Productions jak zwykle stanęło na wysokości zadania i pokazało najwyższy profesjonalizm. Estradę opuściliśmy nocą, żeby udać się dalej z napotkanymi znajomymi na zimne, złociste i z bąbelkami. Niech za najlepszą ocenę służy Wam to, że wrażeń wystarczyło na tyle, żeby dzielić się nimi jeszcze długo po koncercie. Zatem warto było, a Cannibalom mówię – do następnego!