Jak mówi na wejściu oficjalna strona Ameena Saleema, wszelkie inspiracje czerpie z jazzu, ale jego muzyka nie jest ograniczona do jednego konkretnego gatunku muzycznego. Cóż, ostatni koncert w Catanii potwierdził, że jego muzykę nie tak łatwo zaszufladkować.
Kiedyś grający w kwintecie i big bandzie Roya Hargrove’sa. Dziś jeden z najbardziej obiecujących basistów świata jazzu, ale debiut „The Groove Lab” wydał dopiero w 2015 roku. To właśnie on zdominował repertuar sycylijskiego wieczoru, ale w nieco uszczuplonym składzie. Mimo że zabrakło saksofonu, gitary oraz drugiego wokalu to projekt nie stracił na swojej magii.
Na Sycylii wystąpił pod nazwą The Groove Lab co już w samo w sobie potwierdza cel w jakim powstał projekt nawiązując do niekończących poszukiwań nowych brzmień, rytmów i przecinania stylów. Nasz muzyczny lider bardzo przekonywująco ścina ze sobą jazz, soul i funk, które są fundamentem do dalszych wywodów z pogranicza fusion i post-bopu. To mnie też podczas tej nocy zachwyciło, bo Ameen Saleem okazał się muzykiem bardzo wszechstronnym. Nie ograniczał się wyłącznie do jednego stylu. Generował muzykę, która z każdym numerem zmieniała swoje oblicze. Za sprawą kalejdoskopu nie tylko całego instrumentarium, ale i osobistej roszady gitary basowej i kontrabasu, z którego po pierwszych taktach pękły prawie struny. Cała formacja wnosiła w kompozycje różnorodne odcienie jazzu, w którym nie zabrakło przede wszystkim zabawy dźwiękiem jak tej w stylowym ska – So Glad. Tyczy się to dosłownie wszystkich muzyków, którzy przechodzili metamorfozę od melancholii, poprzez energiczne zrywy kończące swoje wywody na iście agresywnej warstwie brzmienia. Spójność nie została tu zagrożona ilością zaangażowanych instrumentów. Wręcz przeciwnie. Jestem zaskoczony zbilansowaniem, jak sie okazało, bardzo heterogenicznie rozwarstwionego brzmienia.
Trąbka Josha Evansa świetnie stroiła tej nocy miękkością i ciepłym tonem groove samego basu i chociaż początkowe wyjścia były dość skromne to późniejsze elementy występu należały właśnie do niego. Z tropu zbił mnie niekiedy perkusista Jeremy “Bean” Clemons, który zgrywał się z resztą dość motoryczną techniką gry, wynikającą jednak w większości z samej aranżacji kompozycji, co też może usprawiedliwić jednostajny puls perkusji (Love Don’t). Jego potwierdzenie umiejętności z pewnością zrekonwalensowała sama solówka, którą porwał publiczność kawalkadą swoich – tym razem – płynnych uderzeń. Marc Cary z kolei ciekawie urozmaicał repertuar klasycznym brzmieniem fortepianu oraz klawiszami, z których wydobył często dość ekstrawaganckie ornamenty. Z całego składu to on właśnie najczęściej przewodził fusionowym barwom wielu kompozycji.
Koncert obrał swoim występem bardzo ciekawą strukturę, a dynamika utworów którą wprowadzili doborową setlistą okazała się kluczowa tego wieczoru. Zaczynając bowiem od niemalże oniryczno-organicznych partii ostatecznie przeszli w show, który w ostatecznym rozrachunku rozbił pierwszy element niebywałą energią i generowaniem ambiwalentnej formy, tempa i metrum na bardziej frywolne improwizacje. Nie zapomniano oczywiście o samej melodyce, chociaż trzeba przyznać, że bez akompaniamentu gitary niektóre fragmenty straciły na swojej sonorystyce na rzecz rytmicznych elementów. Mimo kompleksowej struktury zdumiała mnie elastyczność z jaką prezentowali swoje kompozycje.
Ponadto, wielokrotne klasyczne deklinacje brzmienia mieniły się modernistyczną wizją melodycznej prostoty i wyrafinowania. Innowatorstwo prowadziło dialog z konserwatyzmem, dając pokłady pod zaskakujące schematy. Nie było jednak w tym wszystkim przesady w interpretacji swojej twórczości, a gama wszystkich poszczególnych elementów stanowiła umiejętność wzajemnego uzupełnienia. Niemniej jednak, poszczególne warstwy tego występu dzięki temu zabiegowi, niekiedy niebezpiecznie zbliżają się ku banałowi motywów tak jak zaprezentowany tej nocy utwór For My Baby, który paradoksalnie wnosił w ich występ poczucie istnej elegancji meandrującej między rachitycznym jazzem i frywolnym funkiem. Można rzec, że muzyka mimo bardzo przystępnej formy pozostaje u nich zawsze niejednoznaczna, aczkolwiek bardzo przyjemna w aspekcie odsłuchu, a w pewnych momentach nawet „niebezpiecznie” zbliżająca się do granicy ze smooth jazzem.
Stricte melodyczne partie zagrane w towarzystwie „partner in crime”, jak zapowiedział sam lider wokalistkę Mavis „Swan” Poole, orzeżwiały atmosferę podwójnie za każdym jej pojawieniem się na scenę. W momencie jej wyjścia zza kulis ze sceny zastępowały szeroko rozwinięte improwizacje jak ta w kompozycji Neo – utworze jednak dla mnie nieco zbyt zfragmentaryzowanym i bez klarownej spójności motywów, którą próbowała scalić ostatecznie fuzja wszystkich instrumentów nabierając ciekawie nostalgicznego nastroju. Tym razem wbrew wszelkiej opinii, to mężczyźni okazali się tymi, którzy chętnie komplikują rozwój sytuacji. W bardziej energicznych kompozycjach tchnęli jednak tego wieczoru o wiele więcej pasji.
Lider „laboratorium groove’u” minimalizmu raczej nie lubi i nawet przy balladowych utworach wydawał z siebie niezliczone ilość nut. Nie zawsze powinno może mieć to miejsce, zwłaszcza we fragmentach z tak nielicznymi przecież wokalami, które zostały przez ten mezalians nieco tłumione. Tych momentów było jednak mało, partie instrumentalne dzięki temu zabiegowi wyszły w ten sposób wybornie, zwłaszcza na tle bogatych repetycji, które nawet w swojej rutynie dawały niesamowicie dużo pozytywnej energii. Niekiedy być może nieco schematyczne, ale zawsze bardzo melodyjne, chociażby jak ten przy ostatnim bisie, na który dostaliśmy najbardziej mainstremowy numer Don’t Walk Away. Wszystko zgrane w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu, sprawiając że muzyczna podróż jakby nie miała mieć końca i oni sami ze sceny zejść raczej nie chcieli dziękując co rusz za tak liczne przybycie. Serce przy tej muzyce już po chwili zaczyna bić tym samym rytmem. Z każdym utworem byli coraz lepsi. Oby ich kariera wiodła tym samym tokiem rozwoju.