Listopad to dla mnie zawsze trudny miesiąc. Ciężko sobie radzę ze zmianami pogody, nienawidzę wręcz krótkich dni, a już organicznie nie znoszę deszczy i wiatrów. Jednak na tegoroczny czekałem z niecierpliwością – a to za sprawą wizyty zespołu, który uraczył mnie jak do tej pory najczęściej goszczącą w moim odtwarzaczu płytą w tym roku. Odkąd tylko dowiedziałem się, że będzie okazja zobaczyć Mastodon na żywo, postanowiłem, że nie odmówię sobie tej przyjemności.
Warszawa jeszcze w piątek tonęła w typowo jesiennej aurze, chociaż sobotnie przedpołudnie 11 listopada należało raczej do pogodnych. Z wiadomych przyczyn oczy całego kraju były zwrócone na stolicę i czuło się, że życie miasta jest tego dnia zorganizowane wokół uroczystości i obchodów państwowego święta. Należało więc przewidzieć wszystkie trudności komunikacyjne, jednak przy odpowiedniej organizacji i synchronizacji z dotarciem do Progresji nie było problemów.
Klub już od otwarcia bram pełen był entuzjastów Włochatej Bestii z Georgii, obowiązkowo i niezależnie od płci w koszulkach manifestujących umiłowanie dla headlinera całej imprezy. Wśród panów nader często zdarzali się też posiadacze starannie wypielęgnowanych bród – nie wiem, czy idących tropem swoich idoli (w Mastodon jedynym niezapuszczającym zarostu członkiem jest perkusista Brann Dailor), czy być może czeka jeszcze na zbadanie teoria, że muzyka kwartetu bardziej przemawia do brodaczy… Niemniej jednak ja i koszulkę z grafiką z albumu „The Hunter” przywdziałem i na swojej koziej bródce warkoczyk zaplotłem, więc z powodzeniem wtopiłem się w tłum.
Ledwie wraz z moją lepszą połową (i współtowarzyszką tej muzycznej uczty) wzięliśmy ostatnie hausty ciemnego piwa, a już na scenie, niczym na polu w Wylatowie, pojawiły się kręgi… i to rosyjskie! Russian Circles z punktualnością mariackiego hejnału o 19:30 rozpoczęli swój supportowy set. Cóż to było za przeżycie! Ciężkie, ale przestrzenne jednocześnie kompozycje wypełniły podwoje Progresji, a serce i oddech zrównały się rytmem z basem płynącym z systemu nagłośnieniowego. Na mnie, jako na fanie takich kapel jak God Is An Astronaut, Terra Tenebrosa czy polskich Besides, przemyślany, uderzający swym ciężarem post-metal chłopaków z Chicago robił fenomenalne wrażenie i należycie wprowadzał w klimat wydarzenia. Jako trio doskonale radzili sobie z kwestiami technicznymi, takimi jak przestrajanie instrumentów czy setów efektów pod kolejne numery, więc w ogóle nie dawali publice okazji do nudy. Koncert na 5+. Panowie z Illinois poczynili ostatnie ukłony, atmosfera pod sceną zaczęła gęstnieć, a w powietrzu unosił się duch ekscytacji i podniecenia. Światła zgasły i oto klubem zawładnęła prehistoryczna bestia! Pierwsze dźwięki The Last Baron wkręcały się w głowę jak świder do lodu w przerębel –Mastodon otworzył koncert prawdziwym klasykiem z „Crack The Skye”! Wyluzowany Brent Hinds w koszulce Motörhead, skupiony i przejęty jak zwykle Brann Dailor za „garami”, sprawiający wrażenie myśliwego z Alaski Bill Kelliher i szalony „jaskiniowiec” Troy Sanders mieli zafundować nam tego wieczoru całe tony wrażeń. I rzeczywiście, nie odpuszczali ani na chwilę. Przy Sultan’s Curse po raz pierwszy tego wieczoru zapełnił się mosh-pit, a pod sceną rozpętało się małe piekiełko. Z kolei zapowiedziane przez Troya Sandersa Ancient Kingdom swoją motoryką dorzuciło doń trochę rozżarzonych węgielków. Muzycy prezentowali się świetnie na tle psychodelicznych wizualizacji z kilku pionowych ekranów: postawny, pomnikowy Hinds co jakiś czas machał swoim wytatuowanym czołem, Sanders, gdy tylko nie musiał akurat śpiewać, ekstatycznie wyginał się i podnosił swój bas ku górze, a Bill Kelliher zdawał się mieć najlepszy kontakt z publiką – opierając się o odsłuch „podkręcał” stojących w pobliżu ludzi, „prezentował” im swoje wiosło niczym członek kompanii reprezentacyjnej paradny karabin i co jakiś czas rzucał kostki w rozentuzjazmowany tłum. Ogólnie, było trochę odwrotnie, niż się spodziewałem – to, że kwartet nie uparł się na odegranie w całości „Emperor Of Sand”, a doskonale wyważył proporcje między starymi a nowymi numerami, było strzałem w dziesiątkę. I tak mogłem pokiwać sobie głową w rytm Colony Of Birchmen, przekonać się jeszcze bardziej do „Once More Round’ The Sun” za sprawą świetnie wykonanego Ember City czy posłuchać na żywo mojej ulubionej, „bandżopodobnej” wstawki w Megalodon. A kiedy popłynęły pierwsze dysonansowe dźwięki Oblivion, mało nie krzyknąłem z zachwytu – ten kawałek zawsze robił na mnie ogromne wrażenie, ale wykonanie go na żywo uszlachetniło metal, z którego jest wykuty. Były momenty chwytające za serce. W tym miejscu nie mogę nie wspomnieć o wspaniałym warsztacie wokalnym niemal wszystkich członków zespołu (co prawda Kelliher śpiewał rzadziej, ale kiedy musiał, dawał z siebie wszystko), a już w kontekście fenomenu trzeba traktować to, co robił Brann Dailor. Facet jest chyba ze stali! No dobra, historia zna przypadki śpiewających perkusistów, ale jak on godzi swoje partie perkusyjne, połamane, chwilami nawet jazzujące, ze śpiewaniem bez żadnej zadyszki czy choćby cienia fałszu? Dramatycznie odśpiewane refreny Roots Remain były tak przeszywające i emocjonalne, że zapamiętam je do końca życia – bez krzty przesady! Podobnie wzruszył mnie wyśpiewany razem z publicznością Steambreather, z całą pewnością mój ulubiony utwór z ostatniej płyty, a kiedy znad morza ludzkich głów popłynęły wersy I wonder who I am –reflections offer nothing! I wonder where I stand – I’m afraid of myself! przeszedł mnie momentalny dreszcz. Coś pięknego. Ostatni akord tego utworu zakończył zasadniczy set, a na scenie pojawił się dostojny gość – Scott Kelly z Neurosis, i uświetnił swoim wokalem kilka numerów – jego guest starring jest już pewnego rodzaju tradycją. Czadowo wypadły tutaj Crystal Skull, Aqua Dementia czy Scorpion’s Breath z nowej płyty – ma chłop wokal jak żyleta, ośmielę się nawet powiedzieć, że siłą i impetem trochę nawet przewyższający Troya Sandersa. A kiedy rozbrzmiało cudowne, hipnotycznie przepiękne arpeggio z Crack The Skye niemal się rozpłynąłem – to wykonanie było jednym z jaśniejszych punktów wieczoru. Widać było, że Mastodon w towarzystwie Scotta czuje się świetnie, i to się naprawdę przekładało na atmosferę pod sceną. No i niestety – po ostatnich dźwiękach Diamond In The Witch House przyszedł czas pożegnania, które w imieniu zespołu poczynił Brann Dailor. Popłynęły piękne i mam wrażenie naprawdę szczere słowa o tym, że bardzo cieszyli się na koncert w Polsce i są zauroczeni atmosferą i publiką. And now, I’m gonna give you some wooood! – powiedział z uśmiechem perkusista, po czym rzucił publice kilka pałeczek na pamiątkę i zniknął w odmętach backstage’u. Zapaliły się światła, z głośników popłynęła muzyka z nagrań – koniec. Podeszliśmy jeszcze ku scenie, żeby z bliska obejrzeć sprzęt, po podłodze pełnej plastikowych pokali, gdzieniegdzie przyozdobionej zakrwawionymi chusteczkami (pogo było naprawdę ostre!). Jeszcze tylko małe zakupy na stoiskach z merchem – obowiązkowa pamiątkowa przypinka z Cesarzem Piasku i ostatnia płyta Russian Circles, która cyklicznie będzie gościć w moim odtwarzaczu. Brawa należą się organizatorom – Progresja to doskonałe miejsce na koncerty, świetnie rozplanowane i niezwykle klimatyczne, a Knock Out Productions zapewnili widzom show na najwyższym poziomie – tak trzymać! Z wielkim żalem opuszczaliśmy klub o jedenastej w nocy, by wsiąść do ostatniego tramwaju, który zawiezie nas w kierunku Mokotowa. Jechałem przez Warszawę, mając w uszach gitary Billa i Brenta, śpiew Troya i Branna, a przed oczami jeden obraz: tłumu ludzi, który z daleka od ideologicznych przepychanek i politycznych podziałów, świętuje razem i z radością skacze pod sceną w rytm Show Yourself. Lepszego Święta Niepodległości nie mogłem sobie wymarzyć.