Muse (Łódź – Atlas Arena – 23.11.2012)

Setlista:

1. The 2nd Law: Unsustainable 2. Supremacy 3. Map Of The Problematique (+ Who Knows Who riff outro) 4. Panic Station 5. Resistance 6. Supermassive Black Hole 7. Animals 8. Explorers 9. Sunburn 10. Time Is Running Out 11. Liquid State 12. Madness 13. Follow Me 14. Undisclosed Desires 15. Plug In Baby 16. Stockholm Syndrome 17. The 2nd Law: Isolated System (+ Freedom riff outro) 18. Uprising 19. Knights Of Cydonia (+ Man With A Harmonica intro) 20. Starlight 21. Survival

23 listopada po raz trzeci zawitała do Polski formacja Muse. Po gdyńskim Open’erze 2007 i krakowskim Coke Live Music Festival 2010 nadszedł czas na koncert w łódzkiej Atlas Arenie.

Choć ostatnia płyta – „The 2nd Law” – mocno podzieliła fanów na jej zwolenników, antagonistów oraz opcję trzecią – umiarkowaną, do której i ja się zaliczam, to koncert przyciągnął tłumy. Muszę od razu pochwalić organizatorów i techników za dobre przygotowanie koncertu. Dostanie się do wnętrza Atlas Areny przebiegało sprawnie; ponadto występ rozpoczął się praktycznie bez większych opóźnień. Udało mi się nawet stanąć w takim miejscu, że, po pierwsze, miałam niezły widok na scenę, a po drugie, nie odczułam – jak to było dwa lata temu w Krakowie – cudzych łokci w okolicach płuc.

Niestety nie udało mi się przyjść na support, czyli zespół Everything Everything, ale skłamałabym mówiąc, że mi na nich zależało. Najważniejszy był dla mnie headliner. Kiedy ze sceny popłynęły dźwięki The 2nd Law: Unsustainable, publiczność oszalała. No, przynajmniej ta część, która uwielbia „The 2nd Law”. Ja sama ze zdumieniem stwierdziłam, że to, co kojarzyło się z dubstepowym jazgotem, na scenie stało się bardziej przystępne. Charyzmatyczny wokalista Muse – Matt Bellamy – powitał publiczność koślawym „dziękuję” i w kwestii mówienia po polsku – generalnie na tym poprzestał.

Po chwili rozległy się pierwsze dźwięki Supremacy, jednego z bardziej porywających utworów z nowego albumu, a tłum starał się śpiewać razem z Mattem. „Starał się” to odpowiednie sformułowanie, bo tak wysokich rejestrów niestety nie udało się powtórzyć tysiącom zdartych gardeł. Utwory z „The 2nd Law” zdominowały zresztą cały koncert. Nie było to może dla mnie szczególnie przykre, ale niektórym kawałkom naprawdę brakowało tej mocy, jaka pojawiała się chociażby na krążkach „Origin of Symmetry” czy „Absolution”. Do pozytywów mogę zaliczyć również wielką piramidę z ekranami (zjechała z sufitu), która świetnie wypadła podczas Panic Station oraz Animals. Muzycy krążyli po scenie, uśmiechali się do siebie, a w pewnym momencie Matt zbiegł ze sceny i przebiegł się wzdłuż pierwszego rzędu, by uścisnąć ręce fanów. Stojące przede mną dziewczyny, które były na tyle podekscytowane, że artykułowane przez nie dźwięki zbliżały się chyba do rejestru gwizdkowego, prawie mdlały ze szczęścia. Wokalista grupy również wydawał się być zachwycony ciepłym przyjęciem, choć on sam już postanowił nie mdleć. Zwykła ludzka przyzwoitość oczywiście nakazuje zagrać przynajmniej jeden utwór z debiutu i choć akurat tej zasady muzycy nie zawsze się trzymają to Muse zrobił wyjątek. Miłą niespodzianką ze strony zespołu była zapowiedź Matta: teraz zagramy coś z naszej pierwszej płyty. Tym razem padło na przejmujące Sunburn – mimo że utwór ma ponad 10 lat i Brytyjczycy zapewne grali go już wiele razy, to wciąż potrafią odnaleźć w nim (i zagrać) to „coś”, co chwyta za serce. Do zalet koncertu można zaliczyć również perfekcyjne wykonanie wszelkich pospolitych intro i outro; bądź przerywników między „właściwymi” utworami. Brytyjczycy znani są ze skłonności do improwizowania na scenie oraz rozbudowywania utworów. Zwykle wychodzi im to na tyle dobrze, że trudno pokusić się o ocenę, co jest tak naprawdę zaplanowane, a co nie. Niemniej jednak tym razem pojawiły już dobrze znane intro Man With a Harmonica czy riff z Who Knows Who, jednego z wielu (akurat tu powstrzymam się od oceny, czy akurat udanych – rap rock to dosyć specyficzny nurt w muzyce) eksperymentów Muse. Poza fantastyczną atmosferą (widzowie też ją tworzyli – a to puszczali kolorowe balony na Follow Me, a to machali neonowymi bransoletkami, które potem lądowały na scenie) i porywającym wykonaniem spodobało mi się też eksponowanie roli każdego z członków zespołu. Na samym początku Liquid State Matt dołączył do perkusisty Dominica Howarda na specjalną, obracającą się platformę i tam grał, podczas gdy na pierwszy plan wysunął się basista Chris Wolstenholme. Abstrahując już od tego, czy Chris powinien mieć prowadzący wokal, czy nie – wykonanie na żywo zapadło mi jednak w pamięć. Zaraz po tym utworze muzycy zagrali – stonowany jak na nich – numer Madness. Atlas Arena rozbłysła fioletowymi laserami, a wokalista zaczął uwodzić słuchaczy swoim hipnotycznym głosem. Podobnie było na znanym z poprzedniej płyty utworze Undisclosed Desires, kiedy to z ekranów świeciły pamiętne (Coke Live 2008) niebieskie „plastry miodu”, a zaczarowana publiczność klaskała w rytm muzyki. Po genialnym, wspaniałym Plug In Baby (jak miło, że wreszcie coś z „Origin of Symmetry”; jednej z najlepszych płyt minionej dekady – chciałoby się wycedzić) oraz Stockholm Syndrome muzyków zasłoniła ekranowa piramida, na której wyświetlono filmik do The 2nd Law: Isolated System. Jak pisałam w recenzji płyty (przeczytać można tutaj), nie jestem akurat szczególną entuzjastką tego utworu, ale film połączony z muzyką tego dnia wywarł na mnie piorunujące wrażenie. Pierwszy bis: Uprising (któremu towarzyszyły animacje z Dominikiem „Karate Kid” Howardem – tak, perkusista bił się na ekranie z fikcyjnymi przeciwnikami) i Knights Of Cydonia (nazywane czule przez moich przyjaciół „KOC-ykiem”). Drugi bis: stare dobre Starlight i… Survival. Skąd zaskoczenie? Ano stąd, że byłam przygotowana na nieco większą reprezentację takich albumów, jak wspomnianego „Origin of Symmetry” czy „Absolution”. Dwa lata temu szczęka opadła mi na ziemię i nie mogłam jej przywrócić do pierwotnego położenia po tym, jak Matt bezbłędnie zagrał na kolanach riff z New Born. Nieodżałowaną stratą jest też Bliss, a już największą histerię wywołał u mnie brak utworu, nomen omen, Hysteria. Mimo paru niedociągnięć – bynajmniej nie technicznych, bo brzmienie było – jak pisałam – rewelacyjne, to nie mam wątpliwości, że Muse może pretendować do miana jednego z najlepszych rockowych zespołów koncertowych. Każdy ich występ to niezapomniane show, przykład świetnej interakcji między artystami a widzami; perfekcyjnego wykonania utworów oraz dobrej zabawy – i o to chyba chodzi w muzyce.

MUSE – ANIMALS (LIVE – ŁÓDŻ 2012)