GENESIS
Kiedyś wielu od razu zarzuciłoby, że jazz i cięższe brzmienia muzyki nie mogą mieć ze sobą nic wspólnego, a przynajmniej do czynienia im ze sobą mieć nie wypada. Zakrawa to wręcz o bluźnierstwo z obu stron gatunkowej terminologii. Paradoksalnie jednak, oba gatunki nie dzieli aż tak głęboka przepaść, jak by się wydawało, a ich bogata historia nakłada się na siebie przecież od dobrych kilkudziesięciu lat. Skąd się jednak ta chęć krzyżowania wyzwoliła? Cóż, rock i metal z racji swojej natury siłą rzeczy poprzez negatywną propagandę stracił na swojej wartości jako sztuka –przynajmniej w oczach ludzi tego nieświadomych; wierzących w jego poza progową moc skłaniania do szatańskich występków. Jazz z czasem wyrósł w oczach swoich sprzymierzeńców jako gatunek iście eklektyczny, a w niektórych kręgach uważany za ekscentryczną formę snobizmu skierowaną do wąskich elit. Ta, kolokwialnie mówiąc, degradacja i popadanie w niszę musiały zostać przerwane. Muzyczna ewolucja rządzi się swoimi prawami. Z czasem więc nastąpiła powolna acz konstruktywna rehabilitacja gatunków –czy też może trafniej ujmując –odświeżenie owych konwencji. Jak jednak jest możliwe, że tak wyrafinowana forma, jaką jest jazz godzi się z brutalnością rocka czy metalu? Chociaż oba brzmieniowe konwenanse reprezentują wartościową wizję muzyki powstały przecież w zasadzie na przeciwieństwach. Pierwsza forma sztuki wywodzi się od afro-amerykańskich muzyków, podczas gdy ta druga wyrasta z paradygmatu białych muzyków kierujących się masywnością brzmienia. Tak różne, że w końcu musiały się połączyć i ulec konfrontacji. Skąd jednak pomysł na ich scalenie? Sama przecież próba zespolenia wynikałaby z kompromisu i wprowadzenia uległości w zakresie rytmiki czy też melodii.. Nie jest jednak powiedziane, że nie mają punktów wobec siebie zależnych. Weźmy na to chociażby głęboką wirtuozerię harmonii czy też, z generalnego punktu widzenia, skłonność do skrajności. Dla mnie osobiście oba muzyczne tory to wyjątkowa forma awangardy, z których mariażu naturalnie wychodzą naprawdę oryginalne twory, niestroniące od brzmieniowych i zaskakujących kreatywnością ekstremizmów. W rzeczywistości jazz i rockowe brzmienie nie nakładają się na siebie automatycznie. Aranżacje nie są szyte sztuczną ideą transgresji, która stara się udowodnić, jak wiele oba gatunki mają ze sobą wspólnego. To raczej forma uzupełniania, w tym przypadku czegoś, czego słuchacze naturalnie oczekują – zmian! W erze syntetyzacji popu, producentów elektroniki kryjących się za płaszczem rocka oraz zastępem spreparowanych loopów, które starają się przejąć obowiązki perkusji gdzieś tam jest właśnie jazz, rock i metal, które –choć skwapliwie –na tle powyższego coraz bardziej mienią się ideą homogenicznego idiomu muzycznej estetyki. Obecnie, chociaż jazz rock nie jest gatunkową hybrydą sensu stricto, to coraz bardziej wydaję się on być autonomiczną kategorią muzycznego wyrazu. Sprawdźmy więc, gdzie to się wszystko zaczęło i w jakim kierunku będzie zmierzać…
NIEODWRACALNE ZMIANY
Początkowe próby mariażu jazzu i „agresywnego” rocka ścierali ze sobą w latach 60. Tony Williams ze swoją formacją The Tony Williams Lifetime oraz dopiero co wchodzący na scenę muzyczną gitarzysta John McLaughlin. Fuzja brzmień, jaką stworzyli albumem „Emergency!” (1969) pewnie wielu wtedy zjeżyła na głowie włosy. Idąc tym tropem napotkamy się na dudniący post-bop na tle elektronicznych zgrzytów ujawniających przyszłą siłę fusion. Ta na początku z pewnością miała wielu przeciwników w postaci jazzowych purystów, ale kiedy Miles Davis nagrał z Joe Zawinulem „Bitches Brew” (1970) oraz przyjął w swe szranki gitarzystę McLaughlina, nikt nie miał wątpliwości, że owe jazzowe parafrazy rockowych brzmień wkrótce zmienią oblicze muzyki. Jeśli o wilku mowa, szkoda też, że nie doszło do współpracy tego wybitnego jazzmana z Jimi Hendrixem, co było przecież w planach przed jego nagłą śmiercią, ale do rzeczy… Prawdziwy boom nastąpił w latach 70., kiedy to scena jazzowych eksperymentalizmów miała swoją kulminację, a zarazem moment gatunkowej schizmy na wielorakie style muzyczne, czy to w stronę improwizacji, skłaniania się w stronę popowych orientacji, czy też optującej za rażącą wtedy neo jazzową formą smooth, która pomimo swojej prostej konwencji wygenerowała pojawiające się jak grzyby po deszczu formacje tęskniące za powiewem kreatywności w formie dzikiego fusion. Emanująca mieszanka rocka z jazzowymi inklinacjami musiała się sprawdzić, a rhythm bluesowe tętno zakrapiane elektroniką, instrumentami dętymi, organami, czy też smyczkami dało pokłady pod wspaniałą formę muzycznej improwizacji jazz rocka. Za prowodyrem całego zamieszania, tj. Davisem, poszli kolejni muzyczni wirtuozi, tacy jak klawiszowiec Chick Corea z grupą Return to Forever, Herbie Hancock z pamiętną solową płytą „Headhunters” (1973), Zawinul ze swoją grupą Weather Report, w której znajdziemy również legendarnych muzyków jak saksofonista Wayne Shorter i basista Jaco Pastorius. Do kolejnych spadkobierców jazz fusion zaliczyć możemy również takich artystów jak: trębacz Freddie Hubbard z albumem „Red Clay” (1970), basista Ron Carter na krążku „Anything Goes” (1975), mniej znane ugrupowanie The Crusaders, czy też wspomniany już McLaughlin emanujący swoimi gitarowymi spazmami w Mahavishnu Orchestra. Większość z wyżej wymienionych przykładów charakteryzowała się brzmieniową dychotomią, gdzie do jazzu dokooptowywały się takie podgatunki jak funk, soul, elektronika i co nas najbardziej interesuje – rock. Czym dalej, tym więcej pojawiło się również takich projektów, które nie urągały koncepcjom zakrawającym o „szokujące” ówcześnie inspiracje hip-hopem (The Last Poets, Gil Scott-Heron, The Watts Prophets, Cargo, Gang Starr, Jungle Brothers, A Tribe Called Quest, De La Soul, Dream Warriors, Quincy Jones), muzyką dance (Eddie Palmieri, The Fort Apache Band, Roy Ayers, Donald Byrd), i – co dla nas najważniejsze – heavy metalem; poczyniwszy tym samym ważne kroki w zakresie spajania złożoności kompozycji i syntezy w kwestii improwizacji na bazie dwóch omawianych tu stylów. Te omówione zostaną konkretniej w kolejnej części cyklu „Czarcia odyseja jazzu”.