Kto nie zna Tears In Heaven Erica Claptona ręka do góry! Nie widzę lasu rąk. Oczywiście, że wszyscy znają ten utwór. Nie wątpię też, że większość słyszała o tym jak Clapton napisał go niedługo po śmierci swojego syna, Conora. Pewnie dlatego wielu ludzi uważa, że to taki porządny i dobry człowiek, dotknięty tragedią, i po prostu należy mu współczuć. Można się z tym zgodzić, jednak zanim stał się spokojnym starszym panem, przez wiele lat nie był wzorem do naśladowania. To wszystko zostało jednak opisane własnie w jego autobiografii; w Polsce wydanej przez Wydawnictwo Dolnośląskie.
Autor napisał: W szkole, poza zajęciami plastycznymi, dobrze radziłem sobie z angielskim i literaturą angielską. To oczywiście nie upoważnia mnie do pisania niniejszej książki ale zakładam, że ktoś to może jednak przeczyta (s. 264).
Przeczytałam, śpieszę zatem z podzieleniem się opinią. Osoby, które tu zaglądają, być może pamiętają, że recenzowałam już kilka biografii wydanych przez Wydawnictwo Dolnośląskie. Tym razem jest to jednak autobiografia. Dziennikarze muzyczni piszący biografie potrafią wspaniale opisywać życie i twórczość muzyków, jednak w autobiografii jest coś więcej. Po pierwsze: wiemy na pewno, co siedzi w umyśle artysty. Drugą sprawą, której nie zauważyłam w poprzednich biografiach (a tutaj – owszem), są opisy tego, w jaki sposób Clapton wydobywa z gitary niepowtarzalne dźwięki. Używa do tego specjalistycznego słownictwa… Osoby, które jedynie słuchają gitar, a na nich nie grają, mogą chwilami nie wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, ale na pewno zaintryguje do jeszcze głębszej lektury. Ponadto, są też opisy poszczególnych modeli gitar; różnice między nimi… Ile się można nauczyć!
Mam jednak nieodparte wrażenie, że Eric Clapton o wszystkich potrafi wypowiadać się jedynie pozytywnie. Z autobiografii wynika, że miał i nadal ma mnóstwo przyjaciół. Może ma to szczęście, że trafia na odpowiednich ludzi, albo po prostu jest na tyle uprzejmy, że postanowił pominąć w publikacji jakieś towarzyskie niesnaski. Inaczej ma się sprawa z kobietami, począwszy od matki, po kolejne miłosne przygody. W tej kwestii już nie było tak łatwo…
Clapton w swojej książce rozlicza się z przeszłością, która była pełna narkotyków i alkoholu. Myślę, że napisanie autobiografii było potrzebne zarówno samemu muzykowi, jak i jego fanom. Ale nie tylko. Jest to świadectwo faceta, który kiedy znalazł się na dnie, usłyszał pukanie od spodu. Świadectwo wiary w wstawiennictwo boskie, ale też w siłę muzyki. Po latach chlania i ćpania wciąż miałem swoją muzykę. Zawsze była moim wybawieniem. Dzięki niej chciało mi się żyć. Nawet kiedy nie grałem, a tylko słuchałem, pomagała mi (s. 219). Zauważcie, że jego przeszłość podobna jest do życia Jimiego Hendriksa, Phila Lynotta z Thin Lizzy, i wielu innych muzyków, których nie ma już na tym świecie. A Eric jest, co więcej – ma się dobrze! Można? Można! Paradoksalnie, strata syna pomogła przeżyć jemu samemu. Wystarczy tylko przeczytać słowa: Nagle uświadomiłem sobie, że być może znalazłem sposób, by z tej strasznej tragedii wynieść coś dobrego (…). Czy też te o chęci pozostania w trzeźwości: Nie ma lepszego sposobu na uczczenie pamięci mego syna (s. 204). Nie znaczy to, że książkę mają przeczytać tylko alkoholicy i narkomani. Mnie osobiście dała wiarę w to, że każdy kryzys można przezwyciężyć, a z każdego „bagna” da się wyjść.
Czytając autobiografię tego wybitnego gitarzysty, wiele razy wzbierała we mnie złość. W młodości Clapton zachowywał się naprawdę paskudnie wobec kobiet (choć miało to swoją przyczynę). Ale z każdą stroną traktującą o powrocie do trzeźwości coraz bardziej się cieszyłam, że mu się udało. Przeczytajcie zresztą sami, a na pewno przyznacie mi rację. Działalność, jaką obecnie zajmuje się Eric, odkupuje wszystkie przewinienia jego przeszłości, i to jest tak naprawdę piękne. Nie mówiąc już o jego twórczości muzycznej…
Eric Clapton zarówno w tekście głównym, jak i w epilogu, wymienia mnóstwo nazwisk ze środowiska muzycznego, których twórczością się inspirował, z którymi współpracował, lub po prostu których znał i cenił lub przyjaźnił się. Pojawiają się takie nazwiska jak Aretha Franklin czy George Harrison. Co do języka – według mnie Clapton niezbyt wylewnie dzieli się w piśmie emocjami, tę kwestię pozostawia występowaniu na scenie. Zresztą sam pisze, że nigdy nie okazywał uczuć w widoczny sposób. Nie sypie też żartami jak z rękawa, ale kilka razy tak dosadnie podsumował niektóre z akapitów bądź użył takiej ironii, że nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. I jeszcze raz powtarzam – Eric bardzo szanuje ludzi. Być może za to, że trwali przy nim wtedy, gdy nawet sam siebie nie szanował.
Szkoda, że jest tak mało zdjęć, zaledwie jedna czarno-biała fotografia przy każdym z rozdziałów. Na okładce widzimy autora bez okularów, które przecież zazwyczaj nosi. Nie wiem, czy akurat ta fotografia była trafnym wyborem… A tak na marginesie, może to mało ważne, ale nie mogę się powstrzymać: padniecie ze śmiechu, kiedy przeczytacie o początkach utworu Yesterday Beatles’ów! – odsyłam do strony 47.
I już zupełnie na koniec, zostawiam was ze spostrzeżeniami Erica Claptona na temat ogólnie pojętej sceny muzycznej, która to: (…) w dzisiejszych czasach różni się nieco od tej, w której wzrastałem. Procentowy układ jest niezmiennie taki sam: 95 % chłamu i 5 % prawdziwej muzyki (s. 275). Albo: Muzyka przetrwa wszystko i podobnie jak Pan Bóg jest zawsze obecna. Nie potrzebuje wsparcia i nie zna żadnych przeszkód. Mnie zawsze odnajdywała i – z błogosławieństwem Bożym i Jego pozwoleniem – zawsze tak będzie (s. 276). To najlepsze podsumowanie…