LG-press-photo-by-Frank-Lebon-e1738007028539
LG-press-photo-by-Frank-Lebon-e1738007028539

Lady Gaga – „Mayhem” – chaos kontrolowany

gaga-mayhem-e1741352482630

Lady Gaga wraca na parkiet, ale czy to naprawdę chaos?

Lady Gaga i chaos to duet, który zna każdy, kto śledzi muzyczną popkulturę ostatnich dwóch dekad. „MAYHEM”, jej siódmy studyjny album, to wielki powrót do korzeni – ale nie do końca tych, które pamiętamy z czasów „The Fame” czy „Born This Way”. To bardziej retrospekcja przeprowadzona przez doświadczoną artystkę, która wciąż umie bawić się konwencją, ale tym razem robi to z większą świadomością. I choć na pierwszy rzut ucha album ma być eksplozją energii, to pod warstwą błyszczącego elektro-popowego lakieru kryje się coś więcej – walka o tożsamość, o sens celebryctwa i o to, czy naprawdę chcemy, by Lady Gaga znów była Lady Gagą.

Oficjalnie album jest powrotem do popowych brzmień, ale prawda jest taka, że Gaga nigdy od nich nie odeszła. Owszem, zahaczała o jazz, filmowe ballady i eksperymentalne projekty, ale „MAYHEM” nie jest nostalgiczną podróżą w stylu „wracamy do 2010 roku”. To raczej wariacja na temat własnej kariery, przefiltrowana przez dekady doświadczenia i kontaktu z różnymi gatunkami. Znajdziemy tu nawiązania do synth-popu, industrialu, a nawet punkowego zadziora – ale zawsze w obrębie bezpiecznej, dopracowanej produkcji popowej.

Syntetyczne grzmoty i taneczna melancholia

Główna siła „MAYHEM” tkwi w jego wielowarstwowości. Z jednej strony dostajemy klasyczną Gagę, która krzyczy do nas z neonowej sceny w klubie, z drugiej – artystkę, która nadal próbuje odnaleźć siebie w kalejdoskopie dźwięków i tożsamości.

Weźmy Disease – otwierający album utwór, który brzmi jakby Kraftwerk wpadł do Berlina lat 90., wziął kilka lekcji u Nine Inch Nails i postanowił stworzyć popowy hymn o dekadencji. Pulsujące syntezatory, przesterowane bity i industrialny chłód sprawiają, że kawałek momentalnie wbija się w głowę, a jego refren – który Rolling Stone nazwał „klasycznym, krzyczanym refrenem Gagi” – rzeczywiście działa jak muzyczna pandemia.

Dalej mamy Die With a Smile, który okazał się globalnym fenomenem. Nic dziwnego – jeśli ściągasz do współpracy Bruno Marsa, efekt musi być bombowy. To najbardziej klasyczna ballada na albumie, pełna rozlewających się fal syntetycznych smyczków, falsetów i chóralnych refrenów, które składają się na perfekcyjne radio-friendly guilty pleasure.

Gaga udowadnia, że nadal umie balansować między kampowym pastiszem a szczerymi emocjami. Perfect Celebrity to drapieżna autoironia, która jednocześnie rozbawia i niepokoi. Słuchając, jak Gaga śpiewa You love to hate me! I’m the perfect celebrity! nad brudnym, zniekształconym basem, trudno nie pomyśleć o cienkiej granicy między autopromocją a autodestrukcją w świecie popu.

Nie można też pominąć Killah, gdzie Gaga, wspólnie z Gesaffelsteinem, odpala prawdziwy muzyczny nokaut. Brudne, industrialne brzmienia, zniekształcone wokale i mroczne, prawie gotyckie harmonie sprawiają, że to jeden z najmocniejszych momentów płyty.

Gaga rozdarta między sobą a sobą

Motyw podwójnej tożsamości przewija się przez cały album. W wywiadach Gaga mówiła o walce ze swoim wizerunkiem, co idealnie widać w teledyskach do Disease i Abracadabra, gdzie różne wersje Gagi mierzą się ze sobą niczym w surrealistycznym śnie Davida Lyncha. W Don’t Call Tonight śpiewa o tym, jak spogląda w lustro i widzi nie swoje oczy.

W warstwie lirycznej Gaga eksploruje temat bycia celebrytką, którą nie do końca chce być. Zamiast jednak rozczulać się nad swoim losem, traktuje to jako kolejny performans. „MAYHEM” jest jak muzyczna wersja wrestlingu – Gaga walczy z samą sobą na oczach milionów fanów, nie bojąc się wytoczyć ciężkiej artylerii.

Popowy nadmiar kontrolowany

Jeśli szukać jakiegoś spójnego opisu „MAYHEM”, to byłby to przemyślany chaos. Album brzmi momentami jak próba wciśnięcia wszystkiego naraz do jednej muzycznej maszynki do mielenia – i o dziwo, działa to lepiej, niż można by się spodziewać.

Produkcja (Andrew Watt, Cirkut, Gesaffelstein) jest gęsta, bogata i wyrazista. Wokale Gagi przechodzą od delikatnego falsetu, przez charczące okrzyki, po operowe zaśpiewy, a wszystko to na tle bitów, które czasem brzmią jak zagubione ścieżki dźwiękowe z filmu cyberpunkowego.

Oczywiście, mogłoby być mniej utworów – album miejscami jest tak naładowany dźwiękami, że momentami aż prosi się o więcej przestrzeni. Gdyby ograniczyć tracklistę do 10 utworów zamiast 14, efekt byłby jeszcze mocniejszy. Ale z drugiej strony – czy Lady Gaga kiedykolwiek była minimalistką?

Mayhem czy Majstersztyk?

„MAYHEM” to Lady Gaga w swojej najbardziej świadomej wersji. Album nie jest rewolucją, ale udanym mariażem tego, co w jej muzyce działało najlepiej przez lata. Elektroniczny glam, pulsujący synth-pop, industrialne zacięcie i ironiczne teksty sprawiają, że mamy tu do czynienia z produktem zarówno przystępnym, jak i wymagającym. To album, który mówi jasno: „Wiecie, kim jestem. I choć się zmieniłam, nadal jestem tą samą, którą kochaliście (lub nienawidziliście)”.

Czy „MAYHEM” zmieni współczesną scenę popową? Raczej nie. Ale czy to problem? Absolutnie nie. Gaga jest na takim etapie kariery, że może sobie pozwolić na bycie sobą w każdej możliwej formie. I właśnie dlatego jej fani nadal będą za nią podążać – bo Lady Gaga, w całym swoim „chaosie”, wciąż potrafi być doskonale spójna.

LG-press-photo-by-Frank-Lebon-e1738007028539
Lady Gaga – „Mayhem” – chaos kontrolowany
Utwory: 1. Disease 2. Abracadabra 3. Garden of Eden 4. Perfect Celebrity 5. Vanish Into You 6. Killah 7. Zombieboy 8. LoveDrug 9. How Bad Do You Want Me 10 Don't Call Tonight 11. Shadow Of A Man 12. The Beast 13. Blade Of Grass 14. Die With A Smile
KONCEPT
8
WYKONANIE
8.5
PRODUKCJA
9.5
OCENA CZYTELNIKÓW1 Vote
9
8.7
OCENA