Podsumowanie roku 2019 – Dejw Zielonka

Rok bez muzycznych fajerwerków

Jeszcze tylko 2 tygodnie i pożegnamy bezpowrotnie rok 2019. Czy będziemy go wspominać z ekscytacją w głosie? Zobaczymy. Ja na tę chwilę oceniam te 365 dni średnio. Nie obyło się bez świetnych płyt, ale zabrakło takich, które by mnie absolutnie porwały i wyskoczyły na czoło peletonu. Z tego też powodu nie zrobiłem w tym roku tradycyjnej listy z pozycjami. Postanowiłem dla odmiany podzielić podsumowanie na akapity z luźno omówionymi gatunkami. 2019 miał mocny początek, słaby środek i bardzo dobry finał, więc coś tam w pamięci pozostanie. Obiecałem sobie, że w tym roku będę słuchać rozsądniej – mniej płyt, więcej czasu i uwagi poświęconych na ich poznanie. Nie wyszło. Zbyt dużo płyt wyszło, zbyt wiele z nich na wysokim poziomie. 434 – taka liczba na mnie spoziera z mojej listy albumów z 2019 roku (wliczone krótkograje). Części do tej pory nawet nie przesłuchałem, chyba wszyscy się zgodzicie, że potrzebujemy wytchnienia od tych wszystkich artystów. Przesyt niesamowity.

Czy rok umarł?

 

Dopóki na świecie są tacy artyści jak Foals, którzy potrafią wydać dwie dobre płyty w jednym roku kalendarzowym, nie mamy się o co martwić. „Everything Not Saved Will Be Lost Pt. 1” to płyta rewelacyjna, która przechrzciła mnie na fana grupy. Idealnie wyważone momenty ciężki, eksperymentalne i balladowe. Druga część, mimo że również dobra (i cięższa), nie miała szans doskoczyć tak wysoko. Najlepiej jednak bawiłem się przy powrocie Balthazar pt. „Fever”. Ta płyta to świadectwo jak dobrze zespół bawi się, robiąc muzykę. Lekka muzyka rockowa, która garściami czerpie z funku i rhythm and blues, ale nie dosłownie, ale przez groove i instrumentarium. Luz, blues i Pokahontaz, jak mawiała pewna osoba. Rammstein wreszcie udało się do mnie trafić i jestem pod wielkim wrażeniem jak dobrą płytę udało im się nagrać. Jest emocjonalnie, przebojowo, a czasami aż gęsia skórka zapełnia ramiona. Port Noir przefasonowali sobie obliczę i nagrali album natchniony elektroniką lat 80., ale bez sztampy i pójścia na łatwiznę. Trudno wciąż nazywać to progresją, ale zespół brzmi świeżo i wydaje się rozumieć jak czerpać z przeszłości. Sharon Van Etten również lubi na każdej płycie pokazać inną twarz i udaje jej się to na „Remind me Tomorrow”. Jest to prawdopodobnie jej najbardziej rockowa płyta, zatopiona w przestarzałej duszy, ale czerpiąca z nowinek technologicznych. Jej głos jak żaden inny przetransportowuje emocje prosto do naszych uszu. The Night Café zaprezentowali w tym roku swój debiutancki album, który przypomina mi najlepsze lata indie rocka. Grupa gra niezwykle przyjemną odmianę tej muzyki, gdzie każda melodia koi i pozostaje w pamięci. Wszystko to dzięki głosowi Seana Martina, który mógłby wyśpiewać mi skład chemiczny leków na zgagę, a i tak bym recytował razem z nim, ale też świetnie dopełniających się dwóch gitar – piękne wyszły im harmonie. Jeszcze dodam, że na album składa się 18 kompozycji, z których żadnej bym nie wyrzucił. Na koniec jeszcze wspomnę dwie bardziej alternatywne gwiazdy, choć jedna z nich wystrzeliła już mocno w stratosferę. Mowa tu o Clairo i jej debiucie. Przyznam jej EPki pozostawiały mnie lekko oziębłym, ale „Immunity” to coś naprawdę godnego uwagi. Clairo zawsze była odważna i szczera w swoich tekstach, ale tutaj mamy już czasami skrajną autowiwisekcję. Do tego dzięki współpracy z producentem (Rostam Batmanglij) jej kompozycje nabrały wielowymiarowości i nie są już tylko akustycznymi piosenkami o uroczo amatorskim brzmieniu. Press Club to drugi mniej znany zespół, a ich muzyka wypełnia dla mnie lukę, jaką pozostawia cisza wydawnicza Hop Along. Jest punkowo, jest głośno, wokale rozdzierają powietrze, a do tego niosą uzależniające melodie. Do tego okazuję się, że przegapiłem ich drugi w tym roku album wydany w październiku…

Inteligentny łomot

 

W metalu jakoś w tym roku mało rzeczy mnie wciągnęło, ale nie znaczy to, że całkiem go zabrakło. W końcu wrócili panowie z Cult of Luna z kolejnym albumem, który zawstydza konkurencję, mimo że nie wnosi tak wiele nowego do sprawdzonej formuły. Mój umysł wciąż nie ogarnął, co wydarzyło się na „A Dawn to Fear”, ale był klimat i były walce, och były. Największym zaskoczeniem był dla mnie z pewnością Slipknot. Ich nowa płyta cofnęła mnie w czasie do „Vol. 3: Subliminal Verses”, kiedy to moja ekscytacja grupą z Iowa sięgała zenitu. Zespół nareszcie gra ciężko i odważnie, nie ma na tej płycie zmiłuj, nawet kiedy zespół dokłada więcej melodii. Poproszę więcej. Może Korn nie zrobił na mnie aż tak dużego wrażenia w tym roku, ale ich wspomnę, bo „The Nothing” to ich najlepsza płyta od wielu lat. Jeśli szukacie w metalu bezwzględności i przede wszystkim ubytku na słuchu, King Apathy może to zapewnić. Idealna płyta na zły dzień. Pijn i Conjurer (jeden z najgorętszych zespołów metalowych 2018 roku) nagrali wspólną EPkę, która połączyła Baroness z doomem i stonerem w rewelacyjny sposób. Tylko czemu nie pełen album? Słychać, że w studio zagrało i to jak. Oczywiście nie omieszkam wspomnieć też o Tool, bo każdy tak robi i wypada. Dobra płyta, czasem nawet bardzo dobra, ale jakoś tak wracać się do niej nie chce już. Wheel i Source bardzo dobrze emulowali brzmienie Tool i dodawali coś świeżego od siebie, więc było ciekawiej. Jeszcze na sam koniec napomknę o Moon Tooth, którzy na swoim drugim albumie potwierdzili swój kunszt i po raz kolejny pogodzili techniczne połamańce z mocnymi melodiami i humorem.

Rock progresywny, a może regresywny

 

Smutek lekki w tym gatunku w tym roku, może źle słuchałem albo coś, ale wszystko wyszło dość standardowo i bez polotu. Na szczycie postawię tutaj Baroness, bo już metal ich w ogóle nie interesuję, a ich „Gold & Grey” to epicka podróż przez wiele gatunków i epok. Może wciąż nie znoszę decyzji, by sprawić, że w najlepszych momentach album brzmi jakby moje głośniki miały zaraz eksplodować, ale wracam do tego krążka chętnie, bo kompozytorsko jest momentami genialny. Niby z zaskoczenia wzięła mnie ekipa z The Tea Club, a to dlatego, że zacząłem ich suchać przez okładkę, nie zapoznając się uprzednio z ich muzyką. Okazuję się, że była to świetna decyzja, bo duch progresji jest tutaj bardzo silny. Lata 70., psychodela, odrobinę metalu, a przede wszystkim długie i rozbudowane kompozycje sprawiają, że przede mną jeszcze wiele ekscytujących odsłuchów. Miałem się aż tak nie jarać Moron Police, ale okazuje się, że mogliby pomysłami i zacięciem obdarować parę zespołów, które zaraz wspomnę, więc niech mają – zasłużyli na waszą uwagę. Leprous nagrali bardziej przyziemny, skupiony na głosie Einara i syntezatorach krążek, który nie jest zły, ale nie pozostawia po sobie wielu zapamiętywalnych momentów. Głos Einara jak zwykle lśni, nie ma ku temu wątpliwości. Flying Colours również bez fajerwerków, choć można śmiało słuchać. Opeth zaskoczył mnie wreszcie czymś na miarę dobrego albumu, bo odkąd zmienili styl grania nic do mnie nie trafiało, a tutaj chociaż słucham od początku do końca. Lebowski i Monkey3 z kolei nagrali piękne instrumentalne albumy, które powinny umilić wieczory przy winie i dobrej książce.

Muzyka coraz popularniejsza w moim domu

 

Mam tu na myśli szerokopojęty pop, którego słucham z roku na rok co raz więcej. Po prostu muszę czasem odsapnąć od tych wszystkich ciężkich emocjonalnie i skomplikowanych technicznie dzień, a że zawsze byłem łasy na chwytliwe melodie i mam dryg taneczny, to trudniej mi się oprzeć tego typu muzyce. Zacznę od gigantów popu, czyli Backstreet Boys, którzy na początku roku zaskoczyli fanów 9. płytą. Nie obyło się bez pretensjonalności i plastiku, ale też pozytywnych niespodzianek: mocno wyeksponowany bas w „New Love”, absolutnie rewelacyjne „Don’t Go Breaking My Heart” w stylu lat 80. I urocza sztampa „Chances”. Ich lata świetności minęło, ale dalej potrafią nagrać dobrego popowego killera. Jeśli jesteśmy już przy latach świetności, to niewątpliwie Khalid doczekał się swoich. Był w tym roku wszędzie, w tym w mojej lodówce. Jego debiut mnie nie porwał, druga płyta też nie do końca, ale czerpałem z niej dużo przyjemności, a wszystkie jego gościnne występy w tym roku pokazały jak profesjonalnym jest artystą. MUNA nie powtórzyła sukcesu debiutu, ale poprzeczka była bardzo wysoka, więc i moja ocena jest nieco surowa, ale tak już jest, jak się nagrywa idealny debiut. Z nazw mało znanych Refs należą do zespołów, które należy uważnie zwracać uwagę, bo tworzą w swoim oryginalnym stylu, mieszając elektronikę z lekkim rockiem, a do tego ich melodie są niebezpiecznie uzależniające. Self Esteem to kopalnia pomysłów. Jej „Compliments Please” powinno być kanonem współczesnego popu i świadectwem, że pop nie musi być zachowawczy i jałowy. Broods jak zwykle świetnie z bardziej tanecznej strony. Jack Peñate wrócił po 10 latach z najlepszym albumem. Brytyjski muzyk odświeżył swoje brzmienie, dodał więcej eksperymentów z elektroniką, ale też folkiem i epokami już prawie zapomnianymi. Wyszła płyta świeża i porywająca, wymykająca się szufladkom. Ukochany zespół mojej dziewczyny – McFly – postanowił wydać swoje nigdy nieopublikowane utwory na 6. Płytę, niektóre naprawdę już stare. Nie wszystkie mi się spodobały, nawet sam zespół się krytykował w filmikach publikowanych co tydzień na temat poszczególnych utworów, ale te które do mnie trafiły nic a nic się nie zestarzały i należą do perełek pop rocka. Tak, zostałem fanem McFly. A skoro już przy jesteśmy przy McFly to ich wokalista i gitarzysta – Danny Jones – nagrał EP, które mnie również zmiotło. Facet ma naprawdę smykałkę do hitów, a jego chrypa w głosie zawsze do mnie trafia.

Elektronicki mordulec

 

Ach, muzyka elektroniczna – moja wielka miłość od paru lat. Prawdopodobnie przy tych dźwiękach spędziłem najwięcej czasu, nie tylko jako słuchacz, ale też jako twórca. Jeśli zapytać losowych przechodniów, kto jest aktualnym królem muzyki elektronicznej, większość zapewne powiedziałaby James Blake. Jego „Assume Form” to jedna z moich ulubionych płyt w tym roku, głównie za sprawą jego umiejętnego skakania po gatunkach, cieszy mnie, że na nowym krążku mniej jest hip hopu, a więcej rnb, soulu, klasyki i faktycznie elektroniki. Utwór z Travi$em Scottem wręcz uzależnia. Nowy Yeasayer wielu zawiódł, a dla mnie jest to jedna z ich przyjemniejszych płyt, może dlatego że jest tak przystępna. Mniej tu dziwacznych eksperymentów, co wyszło grupie na dobre, choć mam nadzieję, że ewentualnie do nich wrócą. W Polsce znów króluje… Król. Jego muzyka buja, a słowa wprowadzają w zawrót głowy i rozkminę. Wszystko na „Nieumiarkowanie” zostaje w pamięci i pozostawia uczucie relaksu. Bat for Lashes postanowiła spróbować się z latami 80. i wyszła z tej walki zwycięsko. Jeszcze da się coś wycisnąć z nostalgii w 2019 roku. NIMMO wydali taneczny album roku i zarazem swój długo wyczekiwany debiut. Mało który muzyk robiący muzykę głównie do tańca przykłada tak dużą uwagę do tekstów – pełnych szczerych emocji i zaangażowanych społecznie. Thom Yorke dalej pozostawia wszystkich w tyle i nawet, kiedy zbliża się bardzo blisko do techno, pozostaje wszechstronny. Kontynuując listę muzyków, do których się nareszcie przekonałem w 2019 roku, Bon Iver popełnił kolejny folkotronikowy opus i mnie zachwycił do tego stopnia, że skonsumowałem wszystko, co kiedykolwiek stworzył, i nie miałem zgagi. Nie ma drugiego takiego artysty. Jeśli szukacie bogatego instrumentarium w swojej elektronice i folku, ale znacznie bardziej wschodniego, sięgnijcie po Totemo, która już od paru lat tworzy rewelacyjną muzykę. W podobnych klimatach porusza się jeszcze mało znana brytyjska artystka tureckiego pochodzenia Gazel, której „Book of Souls” należy do debiutów, które rozbudzają ogromne nadzieje na przyszłość. Na sam koniec roku wyłapałem jeszcze te 3 perełki: Tony Njoku, Perfect Son i RY X. Pierwszy pokazuje, że można do wszystkiego zaśpiewać w ciekawy sposób i że elektronika skupiona na głosie też może być odważna, drugi, kolega z Polski (Coldair), czaruję mroczniejszym klimatem i cięższym brzmieniem, nie zapominając o dobrych melodiach, a trzeci (kolejny wreszcie zauważony przeze mnie artysta) koi zmysły tak jak robi to SOHN.

Rhythm and broken rules

 

Teraz coś o muzyce soul i rnb, a i też trochę funky. Rosie Lowe swoim poprzednim albumem nieśmiało pojawiła się na moim muzycznym radarze, a jej nowe dzieło – „YU” – wyrywa z butów niepowtarzalnym klimatem i tak soczystym brzmieniem, że aż ślinka cieknie. Przypomina mi ta płyta spożywanie ulubionych owoców. Soki ciekną aż miło. Daleko za oceanem Kelsey Lu wyrabia sobie imię, tworząc krążek, który może być w pewnym stopniu odpowiedzią na Lanę Del Rey. Kelsey nie ma żadnych zahamowani i skaczę z gatunku na gatunek, nigdy jednak nie zapomina, kim jest. Najbardziej zaskakuje jak psychodelicznie to brzmi. Lucky Daye to moja nadzieja męskiego rnb. Mnóstwo tu gitarowego grania, świetnego wyczucia melodii i po prostu wyczucia. Snoh Aalegra, która urzekła mnie emocjonalnym You zaśpiewanym z taką pasją, że aż czuć jak serce pęka na małe kawałeczki w trakcie słuchania, z pewnością trafi do słuchaczu zakochanych w latach 90. Przekonują mnie do tego klasyczne podkłady i specyficzny vibe.  FKA Twigs już nie raż była okrzyknięta artystką wielkiego formatu, ale ja pozostawałem głuchy do czasu „Magdalene”, albumu tak wielowymiarowego i uzależniającego, że pokochałem tę artystkę bez opamiętania. Wszystko tu gra idealnie, poczawszy od głosu Twigs przez genialne aranżacje, które często pokazują wizjonerskie podejście do dźwięku, po niełatwe acz przystępne melodie. Prawie co nie wspomniałbym o Banks, a to dlatego, że jej trzeci album nie należy do moich ulubionych, co wcale nie znaczy, że nie zasługuje na słowa pochwały. Jillian odważnie dobrała muzykę i stała się jeszcze bardziej krzykliwa i odważna. Dużo tu soczystych bitów, ale też wokalnej inowacji w podkładach, który w większości właśnie składają się z wokali, i jak Banks twierdzi, nie zawsze przetworzonych. Byłem też wreszcie na jej koncercie i był to nie lada spektakl z absolutnie wybitną kondycją wokalną. Zalma Bour, której okazuje się mało kto jeszcze słucha, czerpie dużo z tego podejścia i buduje swoją muzykę właśnie na wielu ścieżkach wokali z dodatkiem przestrzennej perkusji albo delikatnej gitary.

Jazz i inne dziwactwa

 

W tę kategorię upycham wszystko, co trudno mi sklasyfikować, bo kto mi wyjaśni, co grają Black Midi? Post-progressive-jazz-punk? Może w jednym utworze, a w drugim? „Schlangenheim” nie jest łatwą płytą, ale warto dać jej szansę. Hayden Thorpe uradował mnie swoim solowym albumem tak szybko po rozpadzie Wild Beats. A co nagrał? Nastrojowe kompozycje na fortepian z lekką pomocą elektroniki. Naprawdę piękna płyta. White Ward, powiecie pewnie, powinni znajdować się w kategorii metalowej, a ja wam odpowiem, że 70% tej płyty to czysty jazz. Jakim cudem to działa, nie mam pojęcia, ale zaproszenie wielu różnorodnych wokalistów było strzałem w dziesiątkę. Długie, wielowątkowe kompozycje czaruję pięknem jazzu, by potem zmiażdżyć nasze bębenki blackową nawałnicą. Co za uczta! Anna Meredith to moje ostatnie odkrycie tego roku i przez podsumowanie Electronic Sound dałem jej drugą szansę… i dzięki ci, redakcjo! Meredith jest na fali wznoszącej od paru lat i mnie już to wcale nie dziwi. „Fibs” to orgia dźwięków, niby elektronicznych, ale tak naprawdę głównie organicznych. Wyzwanie dla was – nazwijcie wszystkie instrumenty użyte w Paramour bez oglądania teledysku.

Sprawa polska

 

A co tam w naszym kochanym, porzuconym przeze mnie kraju? Ano dobrze. Daria Zawiałow ucieka jak najdalej od swoich oczywistych inspiracji z debiutu i nagrywa bardzo solidną płytę. Ina West robi płytę z czekolady i uświadamia mnie, że elektronika z Polski może jeszcze zaskoczyć figlarnością. Sorry Boys robią swoje i nie porywają, ale może dlatego, że poprzeczka jest tak wysoko. Mazolewski i Porter na wielki plus. Chyba dobrze, że uciekli od Nergala. Król pozostaje moim polskim suwenerem elektroniki, dzięki swoim grom słownym i wyczuciu rytmu. Pezet wreszcie po wielu latach trafił w moje gusta albumem, który nie miał szans trafić w moje gusta. Cóż to za bezpretensjonalne bangery! Czas chyba tańczyć do rapu. Lebowski po latach wyczekiwania potwierdzają, że ich debiutanckie arcydzieło nie było wypadkiem i faktycznie są bogami instrumentalnego rocka. Hidden by Ivy dalej operują pięknem i nostalgią w sposób, który nikomu innemu nie jest znany. Clock Machine pokazują, że jest nadzieja w polskim mainstreamowym rocku i że można to robić z pazurem i wyobraźnią. Ciemnowłosy brat Cugowski, który w moich oczach był skazany na miałką i popową płytę, sprawia, że mam ochotę się wychłostać za te myśli. Czasem może jest zbyt słodko, ale jest tutaj tak dużo dobrej muzyki, że wcale nie chcę by Bracia wracali. Niech się dzieję, co ma być. Ostatnią linijkę poświęcę Natalii Przybysz, która mnie absolutnie oczarowała. Do tej pory nie wiem, jak jej się to udało. Przecież „Jak malować ogień” to wręcz ascetyczny blues, w którym często nic się nie zmienia przez cały utwór, a jednak pasja i mądrość w głosie Natalii i jakaś czarująca prostota sprawiły, że jestem w jej płycie zakochany.

Utwory roku (kolejność przypadkowa)