1. Wish You Were Here 2. The Orchestra Tunes 3. Shine On You Crazy Diamond, Pt. I-V 4. Welcome To The Machine 5. Have A Cigar 6. Wish You Were Here 7. Shine On You Crazy Diamond, Pt. VI-IX 8. Eclipse Record Compan
SKŁAD: Peter Scholes – dyrygent i aranżer Londyńskiej Orkiestry Orion. Gościnnie: Alice Cooper – wokale (1, 3); Dave Fowler & Stephen McElroy – gitary (1, 2, 3, 4, 5, 6); Rick Wakeman – pianino (1, 6)
PRODUKCJA: Abbey Road Studios
WYDANIE: 5 lutego 2016 – Universal Music
Właściwie nikogo nie powinno dziwić, że porwano się na klasyczną interpretację kamienia milowego Brytyjczyków z Pink Floyd na 40-lecie powstania tegoż wybitnego wydawnictwa. Charakter tej płyty z 1975 roku już sam w sobie ma tę nutę spektakularności, a sama struktura oryginału jest pod względem aranżacji iście „symfoniczna”. Wystarczyło więc o zgrabną transpozycję i rozwinięcie instrumentarium – postawienie kropki nad „i”. W teorii jednak wszystko wydaje się prostsze.
Pierwotna wersja „Wish You Were Here” to ponadczasowy album, podkreślany zresztą przez Ricka Wrighta i Davida Gilmoura jako ten najważniejszy w ich karierze. Opus magnum Pink Floyd to must-have dla każdego fana Brytyjczyków. Jak się można tego było spodziewać album symfoniczny to piękna kombinacja klasycznej struktury, które jeszcze lepiej komponują się z gitarami. Ponowne spojrzenie na klasykę progresywnego rocka zawdzięczamy Londyńskiej Orkiestrze Orion, którą uzupełniają Alice Cooper, Rick Wakeman i członkowie Australian Pink Floyd tribute.
Album rozpoczyna się tytułową kompozycją, której oryginalne wokale zastępuje ciężki wokal Alice Coopera. Żwirowe tony z pewnością nijak się mają do tych Rogera Watersa, ale trzeba przyznać, że dodają muzyce potrzebnego posmaku goryczy do której predysponuje przecież sama treść. Nie ma w nich również tego samego zakresu oktaw, które uproszczone, dały tej kompozycji jeszcze więcej intymności i sentymentalizmu oryginału, który napisany został w hołdzie jednego z założycieli Pink Floyd – Syda Barretta. Boleśnie piękny utwór wprowadza nas więc w bardzo dokładną interpretację oryginalnej eteryczności. Cieszę się że nie próbowano przearanżowania tej kompozycji na iście klasyczną modłę, która doszczętnie zdławiłaby tę pierwotną nutę melancholii. Poza tym dostajemy tu piękne zapieczętowanie pinkfloydowego klimatu dzięki klawiszom legendy Yes – Ricka Wakemana. Liryka i delikatność pianina skutecznie wzmacnia jego kantylenowa melodyka o sentymentalnym charakterze wirtuozowskiej kadencji pozostałych sekcji orkiestry w romantycznym stylu brillante à la Carl Maria von Weber, czy też nasz rodak Fryderyk Chopin.
Inaczej ma się wszystko za sprawą suity Shine On You Crazy Diamond. To już zdecydowanie bardziej sugestywniejsze przedstawienie rozmachu aranżacji „grupy” Orion, która daje swój prawdziwy popis przy bogato skonstruowanych orkiestracjach. Mrożąca krew w żyłach gradacja atmosfery wielu przyniesie gęsią skórkę przy rozmachu jaki proponuje londyńska orkiestra. Atmosfera oryginału jest tu zachowana w równie oniryczny sposób jak sam oryginał, a ci którzy żywią jakiekolwiek wątpliwości w symfoniczne reinterpretacje rockowych widowisk z pewnością dadzą szansę takim zabiegom właśnie dzięki tej kompozycji. Przedmiot transpozycji ujęto w zaawansowanym liryzmie klasyki. Pięknie zachowany została tu skrupulatny aranż atmosferycznego ambientu, który podbudowują mistyczne ornamenty. Mariaż struktury ze względu na bogate instrumentarium powiewa majestatyczną manią transpozycji na modłę okresu romantyzmu. Klasyczne instrumenty zawsze jednak ustępują miejsca doniosłemu echu gitar D. Gilmoura, którego subtelny styl gry została tu naprawdę wybornie zinterpretowany. Orkiestra wcale nie przejmuje tu roli „prowadzącego”. To głównie do wspomnianych gitar należą aranżacyjne rozwinięcia oraz ich podsumowania. Ekspozycja poszczególnych orkiestracji uzupełnia rozmach widowiska dzięki genialnym i potężnym harmoniom, ale wiodą tu również prym melodyczne zwoje brakujących wokali R. Watersa. Zabrakło mi może charakterystycznego saksofonowego solo, którego miejsce zastępuje sekcja smyczkowa zwabiająca w swe szranki inspiracje Felixem Mendehlssonem i jego instrumentalną liryką romantyzmu. Można powiedzieć, że całą suitę stanowi pewnego rodzaju brzmieniowa apoteoza, bo mimo że struktura jest przejrzysta, to faktura dźwięków w tym samym momencie jest mocno zagęszczona, ale w logiczny sposób nadaje kompozycji dramaturgiczny i uroczysty charakter dzieła i jego lamentującego wydźwięku.
Welcome to the Machine to po raz kolejny solidnie przedstawiona fala posępnego klimatu oryginału, który dobitnie podkreśla powrót wokali A. Coopera. Ośmielę się nawet zabluźnić, że dzięki swojej wybitnej teatralności pasuje on w tej kompozycji jak ulał. Wpaja w słuchacza specyficzny nastrój wyobcowania i ostrego oderwania od rzeczywistości podpalanej delikatną melancholią mijającą się z posępną atmosferą operowych wyczynów klasyki Ryszarda Wagnera. Dzieje się tak głównie dzięki epickiemu brzmieniu i ciekawej aranżacji opartej na rozbudowanej sekcji instrumentów perkusyjnych. Przyznam jednak, że w stosunku do oryginału pewna industrialność została tu nieco zagubiona na rzecz bardziej lirycznego przekazu i przedstawiona z brakiem pewnej dozy szaleństwa, co można uznać za wyjątek, biorąc pod uwagę twórczość uzupełniającego orkiestrę A. Coopera. Jak na klasykę jednak przystało, to wydawnictwo charakteryzuje dobitny systematyzm i porządek muzycznej konstrukcji, która nawet mimo swojego uporządkowania, nie można uznać za przewidywalną.
Have a Cigar to istotny popis klasycznego bogactwa, zwłaszcza dzięki wszelkim instrumentom dętym drewnianym i sekcji smyczkowej, które zgotowały w utworze połacie niekończącej się przestrzeni. W pierwotnej wersji albumu Pink Floyd, Have a Cigar pełni rolę najbardziej chwytliwego utworu, ale przy orkiestracjach nie jest to jednak tak oczywiste. Niewątpliwie jednak wtopił się świetnie w całość reszty melancholijnej fonii wydawnictwa. Ciekawie prezentuje się tutaj również delikatnie taneczny wir samego rytmu, który wzmacnia chwytliwość samej kompozycji i skojarzenia z takimi klasykami jak Piotr Iljicz Czajkowski.
Kolejna prezencja tytułowego Wish You Were Here została dodatkowo sprezentowana jako stricte instrumentalna część, gdzie pasję do legendy rocka prezentują członkowie znanego wielu grupie tribute z Australii. Zespół jak wiadomo nie jest skłonny do karykaturalnych wizji Pink Floyd i sam utwór jest raczej mało twórczo odwzorowywany, gdzie na uwagę zwracają jedynie partie gitar zagrane przez Stephena McElroya oraz Dave’a Fowlera, a w szczególności instrumentalne partie slide’ów zastępujących oryginalne wokale.
Klamrę całości zamyka dość niespodziewanie orkiestracyjna wersja Eclipse z poprzednika „Wish You Were Here”, czyli albumu „The Dark Side of the Moon” (1973). Mimo braku bezpośrednich koneksji z przedmiotem całego wydawnictwa, świetnie dopełnia tu rolę pewnego podsumowania, które kończy projekt po raz kolejny z wagnerowskim rozmachem i bujną finezją brzmieniowego hieratyzmu kończącego pasmo smutku i nostalgii intymnym charakterem albumu.
Symfoniczna odsłona „Wish You Were Here” z pewnością dla wielu stanie się ciekawym uzupełnieniem dyskografii Brytyjczyków. Symfoniczna wersja zabierze w ten magiczny świat również sporą rzeszę entuzjastów muzyki klasycznej. Wynik dla wielu może być mocno zaskakujący i chociaż wątpię że to wydawnictwo mogłoby być postawione wyżej od oryginału to nie znaczy, że półki nie mogą ze sobą dzielić. Z pewnością jest to kolejna ciekawa szansa na spojrzenie na to dzieło z innej perspektywy, a tego nigdy za wiele.