★★★★★★★☆☆☆ |
1. Werwolf 2. June 44 3. Equestrian Bloodlust 4. Tiger I 5. Narva 6. The Last Fallen 7. Viktoria 8. The Devil’s Song 9. Silent Night
SKŁAD: Morgan – gitara; Frederik Widigs – perkusja; Mortuus – wokal; Devo – gitara basowa
PRODUKCJA: Marduk
WYDANIE: Century Media Records – 22.06.2018
1-go września będę mógł zobaczyć po raz pierwszy Szwedów na żywo, którzy wystąpią jako gość specjalny trasy Vadera! Jaram się tym jak norweski kościół! Skutecznie wałkuje ich dyskografię, a nie da się ukryć, że jest czego słuchać. „Viktoria” jest ich czternastym pełnowymiarowym wydawnictwem (pomijam garść epek, singli i trzy albumy koncertowe) i robi ono jednak mieszane uczucie.
Morgan Håkansson przyznał w jednym z wywiadów, że „Viktoria” jest dla niego kontynuacją wydanego w 2015 r. „Frontschwein”, o którym możecie przeczytać tutaj. Po raz kolejny inspiracją dla zespołu stały się działania militarne III Rzeszy (singlowy Werwolf, opowieść o załodze czołgu i tejże maszynie w Tiger I, utwór o oblężeniu twierdzy Narva w Estonii w 1944 r.). Wszystko zostało skondensowane w dziewięć utworów trwających niewiele ponad 30 minut i jest to drugi, po debiutanckim „Dark Endless”, z najkrótszych albumów Marduka.
Idea albumu prawdopodobnie była taka, by nagrać mniej, ale … „bardziej”. Brud, agresywność i szorstkość. Muzycznie dzieje się niewiele poza szybkimi riffami i ogłuszającymi perkusyjnymi blastami. Na większą chwilę uwagi zasługują Equestrian Bloodlust, która mimo podobieństwa do pierwszego singla, jakim był Werwolf, jest o wiele bardziej technicznie poskładany. Tiger I to powolny i walcowaty utwór w starym stylu metalowych wyjadaczy. Podobnie brzmi kończące Silent Night, który dodatkowo na początku usypia naszą czujność, by potem wybuchnąć znaną nam z wcześniejszych dźwięków mocą.
Wokalnie Mortuus atakuje nas swoimi szatańskimi wyziewami, że przez kark może przejść zimny dreszcz. Potrafi też jednak zaczarować słuchacza quasi czystą partią wokalną. Tutaj faktycznie dostrzegamy najwięcej nieznanej nam do tej pory różnorodności.
Nie jest to więc zły album, ale nie jest też tak doby jak chociażby dwa poprzednie. Ba, nawet nie umywa się do „Plague Angel” (2004 r.), który cholernie lubię. Nie jest też w ogóle innowacyjny i zjawiskowy jak za czasów „Those of the Unlight” (1993 r.) czy „Opus Nocturne” (1994 r.). Zdecydowanie najbliżej mu do EP-pki „Iron Dawn”, czy słynnego „Panzer Division Marduk”. Sami oceńcie czy warto sięgnąć po album „Viktoria”.