Ashtray – Turn Off The City Lights (EP)

●●●●●●○○○○

1. Where Are We 2. Spit It Out 3. Turn Off The City Lights 4. Rock 'N’ Roll 5. Tank

SKŁAD: Jakub Domański – wokal, gitara; Jakub Bekier – gitara; Mateusz Milewski – bas; Maciej Żelazko – perkusja

PRODUKCJA – Radosław Kordowski – Hear Studio

WYDANIE: 10 października 2012 – niezależe

www.ashtray.art.pl

Brud. Hard rock. Grunge. Seattle. Te i z pewnością wiele innych nazw powinny od razu skojarzyć się z warszawskim zespołem Ashtray po przesłuchaniu ich debiutanckiej EP-ki „Turn Off The City Lights”. To kolejny dowód na to, że ducha hard rockowych lat 70. oraz epoki ciężkiego grunge’u nie tak łatwo przysłonić modernistyczną wizją świata sfrustrowanych brzmień. Ashtray stawia i kłania się wpół klasyce gatunku, którego dziś – niestety – zdobi nieustający regres. Z przyjemnością więc, w muzyce Ashtray uświadczymy inspiracji Soundgarden (Where Are We, Spit It Out), Led Zeppelin (Rock ‘N’ Roll), Temple Of The Dog, Black Sabbath, czy Alice In Chains (Tank). Wbrew pozorom okazuje się, że nawet dzisiaj można zrobić coś naprawdę ciekawego bez elektronicznych udogodnień i zbędnych dodatków.

Ashtray stawia i kłania się wpół klasyce gatunku, którego dziś zdobi nieustający regres

Trzeba przyznać, że stołeczny kwartet nie posiada absolutnie żadnych kompleksów.  Gdy mają ochotę wyjść z potężnie brzmiącym riffem oraz odważnymi solówkami – robią to! Gdy chcą wykazać się niezrównaną grą sekcji rytmicznej – tak też czynią! Gdy znudzi im się wykorzystywanie czarów dynamiki oraz nieskończonych pokładów energii i mocy – nie boją się tego zmienić! Ile z tych decyzji jest słusznych, a ile zakrawa o niepohamowaną pychę? Sprawdźmy!

Na początku chciałbym wszystkich uspokoić. Ashtray wcale nie gwiazdorzy. Takie już prawo muzyka, że grać może co mu się żywnie podoba. Druga sprawa, że pomysły te czasem nie są sprawdzone. Początkowi nie mam nic do zarzucenia. Świetnie wbijająca w rytm perkusja w nieco funkowym Where Are We; wokal Jakuba Domańskiego i gitarowy dialog z wymijającymi solówkami dobrze wróży całej płycie. Gorzej może być tylko z tekstem, który uderza prostotą, a repetycja poszczególnych fraz do skandowania wcale nie zachęca. Spit It Out utrzymane jest właściwie w tej samej, niemalże identycznej konwencji, chociaż atuty tej kompozycji byłbym skłonny w każdym względzie podwoić. Bardzo przemyślana konstrukcja z kapitalną budową riffów. Niezwykle wpadająca w ucho melodyka i nieograniczona swoboda Mateusza Milewskiego śmiało meandrującego cały gryf jego basu z pewnością wielu – niespodziewanie – skojarzy ze stylem Kanadyjczyka Geddy’ego Lee z Rush. Uwagę słuchacza skupi również dużo brudniejsza i zarazem ciekawsza barwa zachrypniętego wokalu. Superlatywom nie ma wręcz końca… prawda?

Stołeczna formacja postawiła na autentyzm

Z Turn Off The City Lights nie jest jednak już tak efektownie. A jak jest? Jest jak najbardziej poprawnie. Mniej zawadiacko, chociaż z porównywalnie dużym impetem i z większą dozą kombinacji, które dla mnie w konwencji Ashtray nie są potrzebne. Potwierdza to rockandrollowy – nomen omen – Rock ‘N’ Roll, który dowodzi jak łatwo o świetną zabawę przy odpowiednio wyważonym instrumentarium. Tak samo jak Ashtray nie powinno korzystać z niepotrzebnych udziwnień, tak samo nie powinni zdobywać się na tworzenie utworów buńczucznie opierających się na epickim wymiarze muzycznej przestrzeni. Mam tu na myśli ostatni z utworów „Turn Off The City Lights” – Tank, który strukturą kompozycyjną i melancholijną – delikatnie psychodeliczną – transowością przypomina nam nieśmiertelny Iron Man. Parafrazując biblię – Co Black Sabbath stworzył, niech nikt tego nie kopiuje, bo udać się to nie ma prawa. Czy świadomie, czy nieświadomie, warszawski Ashtray w tej regule wyjątkiem nie jest. Nie udało się, a jednym z ciekawszych elementów tego utworu jest „znużony” wokal. J. Domańskiego, przypominającego swobodę interpretacyjną nieodżałowanych Layne’a Staley’a z Alice In Chains oraz Kurta Cobeina z Nirvany.

Dwa ostatnie utwory tak brzmieniowo, jak stylistycznie stały się pewnego rodzaju dodatkiem, który odbiega od pierwszych trzech kompozycji. Zdaje się to również potwierdzać przerwa widniejąca na okładce między tymi utworami. Być może był to jedynie dziennikarski chochlik, ale różnica pod względem muzyki jest na tyle znamienna, że dla zespołu byłoby lepiej gdybyśmy uznali je za ciekawostkę, a trzy pierwsze kompozycje były sygnałem ich predyspozycji stylu, na którym oparliby przyszłą – tym razem długogrającą – płytę.

 Czy Ashtray ma szansę przebić się w tłumie osobliwej bezpłciowości sfrustrowanych brzmień?

Na EP-ce jest mnóstwo momentów, które w pewien sposób dla wielu z nas mogą ociekać aurą nieprzeciętnej klasyki. Konsekwentnie, chociaż zespół nie może zagwarantować w pełni udanego brzmienia to może nam zapewnić wiele chwil, podczas których większości zakręci się w oku łza. Albumu, chociaż w swoim niedojrzałym brzmieniu nie polecałbym dla słuchaczy czujących się dobrze pośród nieskazitelnej muzycznej pedanterii to polecam go wszystkim głodnym prostych, acz bardzo kąśliwych riffów i trafnych melodii. 

Ashtray zaprezentował przekrój swoich umiejętności i pomimo pewnych luk w zakresie produkcji – wszak, jak na okładce widnieje, Ashtray kieruje się zasadą „do it yourself” – chylę czoła, może nie tyle innowacyjności, co umiejętnościom kompozycyjnym. Stołeczna formacja postawiła na autentyzm bez względu na kalkulacje wydawniczych molochów. Pomimo że wszystko co grają gdzieś już odbiło się w historii rocka to unowocześnienia od nich wymagać nie trzeba. Archaizm jest w tym przypadku świetnym przykładem odwagi i odporności na absurdalne trendy, za którymi ślepo podążają współczesne grupy. Niestety, tak jak wszystko ma swoją drugą stronę medalu, tak i ma go muzyczny styl Ashtray, którego naturalność bez kontrowersyjnej otoczki szokujących zmian, paradoksalnie może okazać się niewystarczająca, aby przebić się w tłumie osobliwej bezpłciowości.