★★★★★★★★✭☆ |
1. Sunset Growing Old 2. Repulsive 3. Lit 4. Zero 5. Lost in the Noise 6. Ion… 7. … Mills 8. Away SKŁAD: Łukasz 'cHooDy’ Kursa – guitar; Michał Pilik – guitar; Damian 'Cichy’ Olearczyk – bass; Marcel Łękawa – drums; Maciej Proficz – vocals; K-vass – vocals PRODUKCJA: Marcin Piekło WYDANIE: 30 września 2014 – self-released
Z całego serca kibicuję zespołom, które biorą się za uprawianie niełatwej sztuki, jaką jest tworzenie muzyki w klimatach post-metalowych. A już zwłaszcza, jeśli jest to polski zespół.
Nie ma co – obrodziło ostatnimi czasy na naszym lokalnym poletku. Tsima, Blank Faces, Echoes of Eon, Sun for Miles i jeszcze długo można by wymieniać. Moanaa na liście „młodzi i obiecujący postmetalowcy” znajdowała się od 2010 r., kiedy to światło dzienne ujrzała znakomita debiutancka EP-ka tego sformowanego dwa lata wcześniej zespołu. Było coś, co już na starcie odróżniało tę bielską kapelę od setek innych – unikalny, charakterystyczny styl zahaczający o post-rock i psychodelię. Na pełnoprawny album przyszło nam czekać długie cztery lata, podczas których mogliśmy zapoznać się z nowymi kawałkami na licznych koncertach. Zespół dość zdecydowanie odciął się od EP-ki i zapowiedział zupełnie nową jakość.
Dałem sobie sporo czasu na skonfrontowanie obietnic z rzeczywistością. Bo „Descent” to album niełatwy – nie jest to może pokręcone dzieło w rodzaju „Vertikal” (2013) od Cult of Luna, ale też nie muzyka do lepienia pierogów. Przy okazji też bardzo, ale to bardzo nie chciałem się zawieść, zważywszy na to, jak rozczarowujący muzycznie jest miniony rok.
Już teraz mogę Was uspokoić – jest dobrze, a nawet bardzo dobrze. Ci, którzy poznali i polubili Moanaa dzięki ich EP-ce nie zawiodą się. Zespół konsekwentnie rozwinął swój styl, tworząc kolaż z rozmaitych inspiracji i własnych oryginalnych pomysłów. Wciąż możemy ich twórczości przyszyć łatkę „post-metal”, jednak znajdziemy tutaj znacznie więcej – nie zabrakło łagodnych, niemal post-rockowych momentów, sludge’owych albo wręcz czysto metalowych, gitarowych walców ani gardłowego wokalu wymieszanego z czystym. Ciekawe jest to, że chociaż weterani gatunku mogą doszukiwać się oczywistych inspiracji (łagodne partie rodem z twórczości Isis z okresu „Panopticon” czy mieszanka wokalna jak w Mouth of the Architect), to jest to muzyka – podkreślę raz jeszcze – oryginalna. Moanaa, jak niewiele zespołów na scenie, ma swój własny, unikalny styl i za to należy się chłopakom szacunek. Samo „Descent” to osiem długich, rozbudowanych utworów, w tym jedno krótkie interludium. Zaczyna się niewinnie – ładną, akustyczną partią, która stopniowo przechodzi w post-rockowe pasaże. Nie dajcie się jednak zwieść – ostatecznie nadchodzi burza z piorunami. Takie łączenie łagodnych partii z cięższymi nie jest nowością w gatunku, muzycy Moanaa robią to jednak z gracją i wyczuciem. Choć generalnie więcej jest tu przytłaczających riffów niż post-rockowego plumkania, to zespół ani na moment nie traci z horyzontu głównego drogowskazu – klimatu. Tak, moi drodzy – mamy do czynienia z jednym z najbardziej atmosferycznych albumów w ostatnim czasie. Dlatego też warto słuchać tego krążka w spokoju i z zaangażowaniem, przy czym raczej w chłodne, ciemne wieczory aniżeli słoneczne dni. Jeśli miałbym opisać emocje, jakie wylewają się z „Descent”, to byłby to smutek i dojmujące uczucie pustki. Przekaz jest bardzo silny i co wrażliwsi mogą uronić łezkę lub dwie. Krótko mówiąc – muzycy Moanaa wiedzą, jakie emocje chcą wzbudzić w słuchaczu i potrafią dobrać odpowiednie środki po temu. Choćby następny krążek miał się ukazać nieprędko – poczekam cierpliwie, o ile otrzymam materiał tak wysokiej jakości jak opisywany omawiany krążek. „Descent” to wydawnictwo spójne, stąd ciężko wskazywać jaśniejsze i ciemniejsze punkty. Generalnie nie ma tu utworu, który zupełnie nie przypadł mi do gustu, jest z kolei parę takich, które mnie porwały – że wspomnę tu chociażby otwierające album Sunset Growing Old, piękne post-rockowe rozwinięcie w Lit czy emocjonalny finał Zero. Zdobiące okładkę płyty dzieło autorstwa Łukasza Trzcińskiego (swoją drogą – polecam zerknąć na jego prace; sporo klimatycznych rzeczy) dobrze koresponduje z zawartością muzyczną i zwyczajnie świetnie wygląda, dlatego tym bardziej warto mieć na półce fizyczną kopię tego wydawnictwa. Nie mam wątpliwości, że rośnie nam na krajowej scenie kolejny mocny zawodnik. Zapamiętajcie sobie tę nazwę – o Moanaa jeszcze będzie głośno. Byle tylko prędzej niż za kolejne cztery lata.