Dark Buddha Rising wydaje bezpardonową dwukompozycyjną płytę. Jak mało który zespół obecnie zanurzył we mnie swoją mroczną atmosferę ambient drone doomu. Klimat ciemnem psychodelii, mistycyzmu kojarzącego się z rytuałami pradawnych ludów Skandynawii i skręconą wizją rzeczywistości na tle ezoteryki oraz okultystycznych referencji. Ci alchemicy brzmienia bazują na diametralnie i flegmatycznie rozwijanej aranżacji. Jest ciężka i nieustępliwa. Wierci naszą głowę ścianą dźwięku, która systematycznie rośnie do majestatycznych rozmiarów produkcji. Wciągające, płynne i mocno zintensyfikowane nagranie. Apodyktyczna ciężkość i specyfika brudnej produkcji niektórych od razu zrazi. Mnie to wszystko rażąco zaintrygowało i właściwie sam się temu dziwię. Dochodzi do tego drogą minimalizmu i subtelności wprowadzonych elementów. Czasami przerażająca w swojej postaci i toksyczna w burzy dźwięków muzyka eksploruje gorzką jakość cięższych brzmień. Porównałbym to do psychodelicznej orgii, której proces ewolucji niesie za sobą produkt mocno skoncentrowany, równocześnie będący klarownie i metodycznie rozwijany. Dźwięki często są jednak zniekształcone i rozpryskiwane w kontekście swoich harmonii, przez co w pewien sposób słuchacza poniekąd to dezorientuje, ale chaos owych motywów nie doskwiera w czystości swoich abstrakcji, których celowość rozumiemy, odbierając materiał jako jedną całość. Martwym ciągiem brzmienia zrazu wydawać by się mogło, że w pozornej monotonii kumulują piękną iterację transowości i pewnej mechaniczności na tle plemiennych rytuałów. Ciężkie brzmienie, mrożące krew w żyłach maniakalne wokale, apokaliptyczna atmosfera zastygła we mgle pochodnych stoner doomu i destrukcyjny charakter kompozycji paradoksalnie sprawiają, że łatwo zawiesić na tym materiale ucho, nawet dla opierających się tak dosadnie wypełniającym pustkę materiałem sludge’owego brzmienia.