Radio Ufo – Radio Ufo

★★★★★☆☆☆☆☆

1. Texas Driver 2. Plasticine Boy 3. Trombal Trip 4. Wormsik 5. Old Song 6. La Hawaja 7. Ghostwood 8. Szum II (Improv) 9. Laura’s Dream (based on Laura Palmer’s Secret Diary) 10. Jacalementi (improv) 11. Angels Have Gone 12. Tribute to Don 13. Radio UFO

SKŁAD: Jacek Biliński – gitara, banjo, bas, programowanie, kalimba, dzwonki, wokal

PRODUKCJA: Jacek Biliński

WYDANIE: 25 marca 2013 – Nasze Nagrania

Niezidentyfikowany obiekt muzyczny na polskim rynku? Nic bardzie mylnego. Jacek Biliński to człowiek, o którym sporo się już słyszało, bo od dziesięciu lat bierze on udział w niejakim przedsięwzięciu Dr. Zoydebergh. Projekt w porównaniu do jego twórczości solowej dość perwersyjny, oparty na pretensjonalnych tematach muzycznych fanaberii. Te w Radio Ufo również występują, ale w stosunkowo mniejszej ilości. 

Jak zwykle w twórczości J. Bilińskiego sporo tu udziwnień, bo na albumie „Radio Ufo” jest mrocznie i ponuro, brzmienie trochę psychodeliczne, a i z dozą przemyślanego pastiszu etc. Wielu zresztą pewnie tak by to sobie wyobrażało. Na początku może ciężko się w tym wszystkim połapać, bo album nie predysponuje do jakiegoś górnolotnego konceptu, ale utwory same w sobie prezentują jakość dzięki bujnej brzmieniowej wyobraźni. No, może zbilansowanie całego instrumentarium nie zawsze jest doskonałe, bo selektywność dźwięków jest za duża i oparta na niedopieszczonym pogłosie (Texas Driver), to w innych kompozycjach wypada to alogicznie wybornie (Laura’s Dream [based on Laura Palmer’s Secret Diary]).

Na próżno szukać tu elementu, który spajałby całą wielowymiarowość tego albumu, ale składanka to też nie jest. Na pewno wielu od razu zwróci uwagę na inspiracje amerykańskim południem, ale country nie jest tu na szczęście tak jednoznaczne, a większość utworów zionie ambitną retrospekcją tego gatunku li tylko wykorzystując jego muzyczną terminologię, zbaczając i łącząc z innymi skrajnościami. Zwarte kompozycje „Radio Ufo” nie przynudzają, ale i nie wymagają dużego zaangażowania. Mają konkretnie przedstawić swój sposób i wyłonić artystyczny kunszt. J. Biliński udziela się również wokalnie, gdzie ma duże pole do popisu wobec swojej teatralności oraz elastyczności posługiwania się tym elementem, wnosząc w album jeszcze większe urozmaicenie.

Ciekawym rozwiązaniem są instrumentalne kompozycje, które stanowią o elemencie spajającym pozostałe kawałki, a cała płyta staje się bardziej wyważona, ale niestety pod względem aranżacji czy pomysłu pozostają relatywnie blade w stosunku do reszty krążka. Na pewno duży wpływ na pojawienie się tego elementu miało doświadczenie w tworzeniu przez J. Bilińskiego filmowych ścieżek. Za najciekawsze rozwiązania można by uznać rozmydlający atmosferę Wormsik oraz przyjemnie kontemplacyjną La Hawaja, w której zaś miejscami słyszałem rozciągane slide’owanie Daniela Lonoisa. Old Song raczej mnie tylko rozdrażnił dość trywialną prześmiewczą melodeklamacją z jeszcze bardziej konsternującym brzmieniem tła.

Pierwszy utwór również jakby zawodzi. Texas Driver wonie bowiem pretensjonalnym country i mimo że utwór nosi w sobie pastisz, to jednak pozostaje iluzją ambitnego utworu. Takie, ot, słuchowisko ponurego blichtru country. O ile pierwsza kompozycja jest wątpliwie ciekawa, o tyle Plasticine Boy to klasa sama w sobie. Ciekawie bijący groove, gitarowe frazowanie na pohybel zadziornych bluesowych zagrywek Joe Bonamassy i jeszcze lepiej wbijająca się w pamięć solówka, czego w pozostałych utworach niestety brakuje. Ten utwór to ewidentnie jeden z najmocniejszych punktów albumu. W następnej kompozycji po raz kolejny czeka na nas niespodzianka, bowiem Trombal Trip to harmoniczny kolaż akustycznych pobrzękiwań i umiejętnych zawodzeń autora. Rozczulający twór, który rozwiewa wszelkie wątpliwości co do jakości Radio Ufo.

Udana płyta, chociaż mocno nierówna, żeby nie napisać niezrównana.

Ghostwood, pomimo swojego garażowego brudu i brzmieniowej prostoty, również przypadł mi do gustu. Dobrze rozbudowana konceptualna kompozycja, która w świetny sposób ukazuje wspomnianą teatralność J. Bilińskiego, który w tym elemencie w dużym stopniu przypomina mi Nicka Cave’a. Dobra atmosfera z wiszącą w powietrzu schizofrenią pełzającą w drugiej części kompozycji, która zahacza również o bardziej popularne rejony dzisiejszej sceny alternatywy pokroju The Black Keys.

Niestety, następne Laura’s Dream (based on Laura Palmer’s Secret Diary) rozdzielone jest krótkimi przestrzennymi improwizacjami, które dużo w artystyczną wartość albumu nie wnoszą, a samą chaotyczną aranżacją raczej rażą, chociaż sam pomysł lynchowskiego tła był ciekawy. Stonerowy utwór, który je łączy, wręcz przeciwnie. Wnosi w album nieco więcej pozytywnej energii i awangardowego, acz zrutyniałego ducha Davida Bowiego. Na tle innych kompozycji muzyczna przestrzeń jest tu zagospodarowana chyba najlepiej, a sam utwór nurtuje swoją rosnącą aurą i finałem, który jednak urwany zostaje zbyt gwałtownie. 

J. Biliński reasumuje poprzednie garażowe granie „bardową przyśpiewką” Angels Has Gone, która w swoim rozwoju może pod koniec naprawdę zachwycić. Następuje tu bowiem misz masz trubadurzenia Toma Waitsa, Lou Reeda  i Johnny’ego Casha, do których wtrącają się bardziej otwarci muzycznie Ian Curtis i wcześniej napomknięty David Bowie.

Na koniec otrzymujemy jeszcze mało pamiętliwe country’owe Tribute to Don, a także utwór tytułowy, który nota bene lepiej pasowałby jako intro do całej płyty dzięki umiejętnie „wprowadzającemu” minimalizmowi gitarowych strun i innych instrumentalnych udziwnień. Nikogo jednak autor tymi utworami nie zaskoczy, bo to, co najlepsze już nas minęło.

Udana płyta, chociaż mocno nierówna, żeby nie napisać niezrównana, toteż i ocena moja nieinsza. Wielobarwna twórczość, która miejscami może zbytnio pochyla się tak dużej palecie brzmień, przez co traci spójność. Nie za bardzo wiadomo, czy autorowi bardziej chodziło o pastisz, aranżację, barwność czy powagę wylęgającą podwaliny psychodelii. Materiał rodzi multum pomysłów, z których niestety tylko część powinna zostać wykorzystana. Może warto byłoby parę elementów lepiej przemyśleć, bo tak, wiele motywów po prostu się plącze. 

Album bez myśli przewodniej. Mamy gitary,  tamburyn, kazoo, banjo, kalimbę, mandolinę i wiele innych, ale to przecież tylko samo instrumentarium, a pozostająca swoboda twórcza? Takiej muzycznej abstrakcji nie mamy jednak na pęczki, a więc chwali się, że i takie towary są produkowane. Może nie ruszy całością, ale fragmentami na pewno się w głowie zagnieździ. Album w rzeczy samej – trudny do zidentyfikowania i nie z tego świata, a raczej stworzony w ścianach własnych realiów. Przypadnie to do gustu czy nie, dobrze taki twór ze swojego intymnego „ja” wylać na świat.