★★★★★★★✭☆☆ |
1. Invisible Hand 2. Rabbit’s Foot 3. Solid Gold 4. American Mirrors 5. Toy Memaha 6. Nine Lives 7. Good Hand 8. MK Ultra 9. Twelve Houses 10. Rich Gift 11. Pale Horse
SKŁAD: Chris Georgiadis – wokale, klawisze; Andy Ghosh – gitary; Blake Davies – perkusja; Lianna Lee Davies – gitara basowa WYDANIE: 6 kwietnia 2015 – Spinefarm/Search And Destroy
Kiedy nagle wśród dyskusji o muzyce pada hasło „Bristol, UK”, większość słuchaczy od razu słusznie kojarzy ten adres jako kolebkę święcącego duże triumfy w latach 90. trip hopu, na czele z jego „świętą trójcą” – Massive Attack, Portishead i Tricky. Jest jednak ostatnimi czasy w mieście nad Avonem kapela, która idzie trochę na przekór lokalnym tradycjom, tworząc muzykę tym razem mocno osadzoną w estetyce garażowo-heavy-metalowej, choć jednocześnie dodając jej mnóstwo swojego charakterystycznego sznytu.
Turbowolf, bo o nich mowa, swój pierwszy studyjny album wydali w 2011 roku. Od razu dali się poznać jako mistrzowie bezkompromisowo ciężkiego, brudnego soundu, którzy jednak w całej tej gitarowo-perkusyjnej kawalkadzie nie unikają melodii, świetnego groove’u, zabaw z elektroniką i wycieczek w stronę… klasycznej psychodelii lat sześćdziesiątych. Mieszanka iście wbijająca w fotel, dlatego kiedy w moje ręce wpadł ich drugi studyjny krążek Two Hands, wiedziałem, czego mogę się spodziewać i byłem dziwnie spokojny o jakość materiału. Zupełnie się nie zawiodłem.
Już sam początek frapuje spokojem przed burzą – delikatny flażolet i gitarowe intro otwierającego Invisible Hand, przypominające trochę legendarny Kashmir Led Zeppelin, momentalnie rozpędza się, po czym staje się ścianą wściekłych, charczących lampowym wzmacniaczem i vintage’owym przesterem gitar, dopełnionych wyrazistą perkusją i piłującym niczym brzeszczot głosem Chrisa Georgiadisa. Tu warto się na chwilę zatrzymać, bo frontman wydaje się być, jakby to powiedzieli Amerykanie, „spooky”. Jest trochę jak melanż Grace Slick (Jefferson Airplane) z Lemmym z Motorhead, okraszony „urodą” Franka Zappy…
Chris Georgiadis (z lewej), Andy Ghosh (z prawej) i… Zdzisław Beksiński (pośrodku, duchem) |
Nie zbaczajmy jednak za mocno z tematu. Hitchcockowski początek płyty mamy już za sobą – idźmy więc dalej. Rabbit’s Foot podrywa doskonałym pulsem i chwytliwym riffem w refrenie – jak przystało na wzorcowy singiel. Następujące po nim Solid Gold wyróżnia się z kolei mięsistym, gitarowym podkładem na wstępie, z marszową perkusją i wplecionym samplem mającym imitować dziecięcy chór. Świetnie wypada przebojowy Nine Lives, zaś w riffach utworów takich, jak American Mirrors, Good Hand czy Twelve Houses zespół wzorcowo odrobił „stoner rockową pracę domową”. Są też i momenty wytchnienia, jak intrygujący zmodulowanym brzmieniem, spokojnie płynący Mk Ultra (ta drżąca flangerem gitara i melodia syntezatora, przypominająca trochę grę na pile). Ciekawym przerywnikiem jest Toy Memaha, niewielka, syntezatorowa etiuda, melodyką nawiązująca jakby odrobinę do wcześniejszego Solid Gold. Rich Gift to natomiast bodaj najbardziej oryginalny (i najdłuższy) utwór na płycie, pobrzmiewający zawodzącym, smyczkowo-brzmiącym elektronicznym instrumentem (theremin?). Całość godnie zamyka Pale Horse, odzywający się zeppelinowską szkołą i bardzo zgrabnie powracający do motywu z początku płyty. Odjazd.
Zespół jako całość, można by rzec, pracuje organicznie – nie ma tu raczej podziału na pracusiów, którzy będą monotonnie, ale precyzyjnie odgrywali swoje partie, i wirtuozów, którzy na stworzonej przez tych pierwszych bazie pokuszą się o jakieś instrumentalne popisy. Ba, pomimo że jest to granie na wskroś gitarowe, to ci, którzy oczekują solówek ścierających progi i lakier z gryfu srogo się zawiodą – w świecie Turbowolf coś takiego raczej nie ma miejsca. I paradoksalnie jest to dla zespołu in plus, bo wyłamuje ich ze schematu wymuszonej maestrii. Żeby nie zanudzić słuchacza w swoich utworach używają zatem Turbowilki zupełnie innych środków – tu zmiany tempa, tam chwytliwy bridge i trochę melotronu albo mądrze użytych klawiszy. Wystarczy w zupełności. Tu miażdży sprawność i konsekwencja. Każdy ma tu swoją robotę do wykonania i wywiązuje się z niej naprawdę dobrze.
Od siebie muszę jeszcze dodać pewną rekomendację – muzyka bristolskiego kolektywu świetnie wypada z oprawą wizualną, jaką serwują nam teledyski. Co prawda nie polecałbym ich nadwrażliwym na bodźce wizualne, a tym bardziej epileptykom (przypomina mi się tutaj casus pewnej azjatyckiej kreskówki o kieszonkowych potworach), ale wszystkim innym gorąco polecam zatopienie się w tych pokręconych, psychodelicznych animacjach.
Podsumowując, Two Hands to dla fanów gitarowego grania pozycja naprawdę godna polecenia. Turbowolf rozwija twórczo wszystko to, co w ciężkim, garażowym brzmieniu najlepsze. Jest krótko, mocno i konkretnie. Jeżeli dodać do tego nieco odlotowy anturaż samych muzyków, świetną sceniczną prezencję, oprawę wizualną wydawnictw i oryginalny, stylowy merch tworzony dla fanów zespołu, ma się przed sobą sprawną, dobrze naoliwioną tłustymi riffami machinę, kroczącą po swoiście pojęty sukces. Z pełnym przekonaniem daję im siedem i pół gwiazdki – płyta brzmi bardzo rasowo, ogromnie poraża chwytliwością i utwierdza w tym, że Turbowolf to band z wypracowanym własnym, od razu rozpoznawalnym stylem. Słusznie chyba Turbowilki nie mają presji, żeby przebić się do mainstreamu, ale mam graniczące z pewnością przeczucie, że dla undergroundu staną się kultowi. Zobaczycie.
TURBOWOLF – NINE LIVES